piątek, 24 kwietnia 2015

bajki w Polskim Radio

Tydzień temu na pewnym spotkaniu towarzyskim pewna Marta poprosiła mnie o napisanie paru zdań na potrzeby jej audycji radiowej. Pewna Marta, to aktorka Marta Powałowska, audycja jest poświęcona dzieciom w przedziale wiekowym od 3 do 7 lat i nadawana jest cyklicznie. We środę wyemitowano jeden z odcinków i dzisiaj o 16:00 też Marta będzie bawić dzieciaki. 

Dotąd tylko dwa razy w życiu napisałem bajki. Jedną dla moje bratanicy, drugą dla bratanka. Z tego powodu raczej byłem niepewny efektu. Do tego trzeba było zmieścić się w wąskich ramach czasowych, a to coś dla mnie zupełnie nowego. Czytanie Psychoobywatela zajęło około 17 godzin (jeśli dobrze pamiętam) a w radio czasu jest zaledwie 10 minut. Oczywiście nie do końca zastosowałem się i trochę wydłużyłem pierwsze opowiadanie, ale to na dzisiaj jest już bardzo króciutkie. Ponoć nie może być dłuższe, bo dzieci pusypiają. 

Jeśli macie małe dzieci to może posłuchają audycji radiowej, tak dla odmiany i odpoczynku od telewizyjnych bajek. Marta... tzn. Matka Wróżka Chrzestna zacznie nadawać o 16:00, a jeśli moja bajka się tam pojawi, to pewnie pod koniec, tak prawie na dobranoc. O psychikę dzieci się nie obawiajcie - nie ma tam ani krztyny mroczności, a dodatkowo historyjki przechodzą przez ręce psychologa ;)

Można słuchać korzystając z cyfrowego dekodera albo tutaj:


MB

wtorek, 24 marca 2015

Coś o Nas

Poraża mnie głupota ludzi, którzy nawet w obliczu konfliktu zbrojnego w naszej części Europy znajdują sposobność do dzielenia narodu polskiego. Czy to stało się naszą specjalnością?

Zaczęła się licytacja pod tytułem: kto będzie bronił ojczyzny? I to właściwie z wykrzyknikiem obok pytajnika. I z przytykiem, z wielkim karcącym palcem wskazującym w kierunku tych czy owych, którzy tego kraju nie zamierzają bronić. Zdaniem oczywiście karcących nie zamierzają. Bo przecież tak naprawdę nie wiadomo kogo wskazać, kogo już dziś, w czasie pokoju uznać za dezerterów. Jeszcze tego brakuje nam, żebyśmy stworzyli sobie raport mniejszości (Minority Report - amerykański film science fiction) i przed dniem próby osądzali ludzi, arbitralnie uznając kto jest a kto nie jest gotowy oddać życie za Polskę. Tymczasem nawet w ogólnokrajowych stacjach telewizyjnych można usłyszeć opinie, że to "narodowcy" będą budować szaniec, który powstrzyma napadającego na nas wroga. Jednocześnie dyskredytuje się rzekomo kosmopolityczną młodzież i ludzi w średnim wieku, dla których ponoć najważniejszy jest pieniądz a nie wyższe wartości. W pierwszej chwili budzi się we mnie głos oburzenia, który krzyczy, że to nie ci co na sztandarach noszą hasła będą walczyć za kraj, ale wykształceni ludzie, którzy mają o co walczyć i kogo bronić - zakorzenieni w tej ziemi poprzez znajomość naszej wspólnej kultury i historii. W drugim odruchu pomyślałem, że gdybym na tym skoncentrował niniejszy wywód, zagrałbym w tę durną grę "kto będzie bronił ojczyzny?". Prawda jest taka, że są dwie możliwe odpowiedzi na to pytanie. Pierwsze to: a kto to wie? Ale odpowiadanie pytaniem na pytanie w tym wypadku donikąd nie prowadzi, więc zaserwuję inną odpowiedź. Bronić kraju będzie ten kto w nim zostanie, a raczej ten kogo wojna w nim zastanie. Każdego kraju, nie tylko Polski. Przyparty do muru się broni i tylko to jedno jest pewne. Nikomu nie wolno dzisiaj wytykać palcem tych, którzy w ich opinii są tchórzami, bowiem dzień próby jeszcze nie nadszedł. Gdybyśmy szli innym tokiem, to może trzeba by było wszystkich chłopów uznać za potencjalnych zdrajców i oportunistów, którzy zginają kark przed każdym władcą, cofając się pamięcią do poprzednich stuleci. Ale przecież chłopi to już nie chłopi tylko rolnicy i już przed nikim karku nie zginają. Powoływanie się z kolei na to, że walczyć będą wierni postaciom takim jak płk Kukliński, że tylko ci nie opuszczą płonącego budynku zwanego ojczyzną, wywołuje złośliwy uśmiech na mojej twarzy. A właśnie taką opinię wczoraj usłyszałem. Tak jakby Kukliński nie wyjechał (czy jak kto woli "nie uciekł") na zachód jesienią 1981r. wraz z całą najbliższą rodziną. 

Zatem według mnie walczyć w czasie wojny będą ci, którzy będą walczyć. Może brzmi to jak konstatacja przepisana z jakiegoś graffiti, ze ściany w publicznym szalecie albo zapożyczona z kiepskiego serialu, ale tylko ona jest dzisiaj stuprocentowo prawdziwa i niepodważalna. Dla przeciwwagi usłyszałem również wczoraj panią w starszym wieku, która jak rozumiem zajmuje się edukowaniem młodych, opowiadając o czasach II wojny światowej. Ona z niezachwianą pewnością twierdzi, że mylą się ci, którzy co do młodzieży wyciągają pochopne wnioski o ich zdegenerowaniu patriotycznym i zawładnięciu ich umysłów hedonizmem. Uważa, że młodzi będą bronić kraju, kiedy przyjdzie pora, niezależnie jakie teraz opinie sami wygłaszają. Czort wie co tam sobie myśli, ta nasza młodzież. Będzie jak będzie - znowu najmniej skomplikowana sentencja Co zrobić, skoro nikt nie zna przeszłości nie wie jak kto się zachowa. Jednocześnie sprzeciwiam się kategorycznemu krytykowaniu tych, którzy dziś zarzekają się, że spakują rodzinę i wywiozą ją do bezpiecznych stron, z dala od wojny w kraju. A może potem wrócą sami i będą bronić kraju? Pod warunkiem, że będzie czego bronić, że nie spotka nas wojna nuklearna. 

Tym nieoptymistycznym akcentem kończę niniejszy wpis.

MB

środa, 18 marca 2015

Co na Ziemi to w kosmosie?

12 marca tego roku w Kazachstanie wylądowała kapsuła kosmiczna Soyuz TMA-14M z trzyosobową załogą kosmonautów, a w jej skład wchodziło dwóch Rosjan i Amerykanin. Na co dzień raczej nie pamiętamy, że nad naszymi głowami orbituje Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (MSK), finansowana i zarządzana przez agencje z Europy, Kanady, Japonii, USA i Rosji. Ponieważ jest to wspólne przedsięwzięcie cały czas, od 2000 roku, przebywa na niej międzynarodowa załoga, jedynie zmienia się jej skład.  Cały czas, niezależnie od napięć politycznych tu na dole, czyli u nas na Ziemi. 

Trójka astronautów, którzy od blisko tygodnia są z powrotem na starej planecie (kobieta i dwóch mężczyzn), pozostawała na stacji przez 167 dni i ponoć ich relacje układały się zwyczajnie, to znaczy jak najlepiej. Nie ma to jak nabranie dystansu do spraw. Ci ludzie mają cel w życiu, który wydawałoby się nie koliduje z celami politycznymi reszty Ziemian. Jednakże władze rosyjskie przebąkują już coś o wstrzymaniu finansowania programu wspólnych badań kosmosu, a konkretnie o skróceniu okresu współpracy. Niestety może to być problem nie do przezwyciężenia, skoro wynoszenie na orbitę załóg obsługujących stację kosmiczną odbywa się z Kazachstanu, przy użyciu postradzieckiej infrastruktury, obecnie dzierżawionej przez Rosję. Marnie widzę rozwój ludzkości podług powieści fantastycznych, jeśli przywódcy będą zachowywać się jak chłopcy na podwórku i za każdym razem gdy dojdzie do kłótni zabierać swoje zabawki do domu. Niestety przywódcy Rosji i Stanów Zjednoczonych przypadkiem są właśnie chłopcami, którzy bardzo lubią swoje zabawki. Rezerwują sobie wyłączne prawo do wybierania innych kolegów do drużyny. Mimo wszystko jestem niezmiennie zadziwiony od piętnastu lat, że w ogóle doszło do tak znaczącej współpracy jak MSK, a jeszcze bardziej, że Amerykanie dopuścili do zarzucenia własnego, państwowego programu lotów załogowych na orbitę. 

Póki co planowane są kolejne starty z Ziemi w kierunku stacji kosmicznej i to dobrze. Obecnie operuje na niej załoga złożona z Rosjanina Antona Shkaplerova, Włoszki Samanthy Cristoforetti i Amerykanina Terry'ego Virtisa. Ciekawe jaka będzie procedura działań, kiedy Rosja zrealizuje swoją obietnicę zerwania współpracy w 2020 roku - czyli 4 lata przed datą zakończenia projektu wyznaczonej przez NASA? Rosjanie przyślą fachowców z piłami do cięcia stali i spawaczy a następnie potną MSK na kawałki według procentowego wkładu każdej ze stron czy jak tam będą uważać? No bo przecież pozostali uczestnicy projektu przysłać swoich ludzi nie mogą. 


MB

wtorek, 17 marca 2015

Trzy sprawy na dziś - 17.03.2015



Trzy sprawy wylądowały dzisiaj przed moimi oczami...


Numer jeden

Egipski Minister Mieszkalnictwa i Infrastruktury ogłosił wielkie plany związane z budową nowej stolicy dla swojego państwa. Miasto ma powstać od zera, na piaskach pustyni, ma zajmować powierzchnię 700 km2, pomieścić 5 mln mieszkańców, 663 szpitale oraz kliniki, 1250 obiektów świątyń i ma być gotowe w ciągu 7 lat od wbicia łopaty w... w piasek (to pesymistyczna wersja, ta druga zakłada 5 lat budowy). Przeczytajcie poprzednie zdanie jeszcze raz, tak na wszelki wypadek. Minister Mostafa Madbouly ponoć nie żartował, zresztą szefowie ministerstw rzadko miewają poczucie humoru. Przedsięwzięcie ma kosztować 30 miliardów funtów szterlingów. Jednym z głównych inwestorów ma być biznesmen z Emiratów Arabskich Mohamed Alabbar. Ten człowiek jest tak zasłużony w branży nieruchomości, że ma nawet swoją stronę na Wikipedii - albo wystarczająco bogaty, aby o nim wspomnieć. Powód tego pomysłu jest prosty: obecna stolica, Kair, jest tłoczna i trzeba ludzi skierować gdzie indziej. Zamieszkuje ją przeszło 12 mln ludzi, ale wchodzi ona w skład znacznie większego obszaru zurbanizowanego. 
Wielu ekspertów uważa ten projekt za skazany na porażkę. Przesłanek jest bezliku, ponieważ to nie pierwsza tego typu inicjatywa w ciągu ostatnich dekad. Na wschód od obecnej stolicy już dawno powstał Nowy Kair, którego jednak nie udało się zaludnić nawet w najmniej zadowalającym stopniu. Ludzie lgną tam gdzie jest praca, gdzie jest handel, gdzie potrzebne do wytwórstwa surowce. Na pustyni ich nie ma. Nie ma też wody. Nowy Kair nie jest jedyną porażką inwestycyjną i nie jedynym zakrojonym na ogromną skalę projektem tego typu. Już w XIVw. p.n.e. Amenhotep IV zbudował nową stolicę na nietkniętych piaskach - Echnaton. Kazał wszystkim urzędnikom spakować teczki, czy co tam mieli, i wyruszyć w ślad za nim. Po śmierci faraona o mieście zapomniano. Tak i teraz nowe władze zamierzają przenieść wszystkie urzędy do nowego miasta, które jeszcze nie ma nazwy. Trzymam kciuki. Jeśli się uda, będzie to jakaś dwudziesta piąta relokacja stolicy Egiptu w historii (krakusy do dziś nie mogą zapomnieć warszawiakom jednej, a tymczasem Gnieźnianie jakoś się w ogóle nie upominają...).

Numer dwa

Wołodia Putin jest jak Justin Bieber. Tak wielu życzy mu złego, a jednocześnie tak wielu czeka na informację o tym co się z nim w danym momencie dzieje. Nie dziwi nadymanie przez media wątku chwilowej nieobecności przed kamerami przywódcy Rosji, ale z tego co widać w Internecie również masy interesują się tą absencją. Człowieka nie filmowano przez tydzień i już domysły o jego śmierci? Na wszystkie świętości, przecież nawet papieża nie pokazują częściej w telewizji! A może miał zwykłe problemy żołądkowe, albo trzeba było zrobić naradę w sprawie dalszych ruchów wojsk na Ukrainie. Ten człowiek ma także swoje prywatne sprawy, co zresztą było powodem do spekulacji czy nie urodził mu się jakiś nieślubny syn. Zresztą czemu akurat syn? A może właśnie córka. No bo jak syn, to na bank w przyszłości także zaanektuje Krym albo coś równie mało znaczącego, co wywoła wojnę. A teraz zastanawiają się gdzie był jak go nie było i co knuł. Pewnie dokładnie to samo knuł, co knuł kiedy był. Czy naprawdę ktoś myśli, że kiedy Putin lub inny przywódca siedzi przed kamerami i nadaje "na żywo", to wówczas całe jego Państwo zamiera i nikt nic już nie knuje? I czy naprawdę pierwszą naszą myślą powinno być Putin umarł, bo go nie widać ? Jak gdyby wszystko mogło zależeć od naszych życzeń... No, przyznajcie sami przed sobą czy choć przez chwilę nie pomyśleliście, że może faktycznie Władimir  już płynie przez Styks z obolami w ręku... 

Numer trzy

Mamy nasze Ferguson? Takie nagłówki wyskakują tu i ówdzie od przedwczoraj. Oczywiście mówię o Legionowie i o chłopaku, który zmarł podczas interwencji policji. W zasadzie podobieństwo pierwotnego zajścia, które wywołało awantury z policją na Mazowszu, zachodzi w stosunku do przypadku Erica Garnera z Nowego Jorku - on również zmarł przez uduszenie w trakcie aresztowania. Różnica jest taka, że Polak próbował połknąć torebkę z marihuaną. Reszta podobna, włącznie z zachowaniem tłumu. Pomyślałem, że może powinienem poświęcić temu tematowi więcej miejsca, skoro przez 13 lat mieszkałem parę kilometrów obok Legionowa i jakoś jest mi to miejsce znane i bliskie. Z drugiej strony wolę poczekać aż sytuacja się rozwinie, jeśli w ogóle. Nawiasem mówiąc, z całym szacunkiem do majestatu śmierci, jest to chyba pierwszy naocznie potwierdzony przypadek zgonu spowodowanego zażyciem maryśki.

MB

sobota, 14 marca 2015

Bombowa książka

Wydarzyła się taka historia...

Pewnie słyszeliście o tym, że ostatnio Secret Service, której zadaniem jest ochrona prezydenta USA dała parokrotnie tyłów. To znaczy agentom, ponoć najlepszej ochrony na świecie, przydarzyło się kilka uwłaczających wpadek na przestrzeni ostatnich lat. Uwłaczających godności ich stanowisk, munduru (choć właściwie część z nich na co dzień nosi się zwyczajnie po cywilnemu) i w ogóle wielkiej Ameryce. Tej północnej. Tej północno-środkowej. Tej co ma Hollywood na południu. Były prostytutki, było pijaństwo, byli dziennikarze, których dopuszczono za blisko Obamy w czasie ćwiczeń i... znowu było pijaństwo. Życie mężczyzny to jednak pasmo monotonnych powtórek, niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Dwóch agentów SS... dwóch agentów Secret Service wracając z popijawy do Białego Domu zahaczyło o barierki na bramie wjazdowej. Przy tym wszystkim zerwali taśmę policyjną... Zaraz! Po kolei!

4 marca br. przy południowo-wschodnim wejściu do Białego Domu zatrzymała się Toyota, z której wysiadła kobieta krzycząc, że trzyma w ręku bombę - zawiniętą w zieloną koszulę. Podeszła z tym pakunkiem do agentów SS broniących dostępu na teren siedziby prezydenta USA, położyła go na ziemi, po czym wskoczyła do samochodu. Agenci starali się przeszkodzić jej w ucieczce, ale była sprytniejsza no i miała za sobą konie mechaniczne niezawodnej japońskiej marki. Kobieta odjechała. Nie rozwodząc się nad tym co działo się w między czasie, wróćmy do dwóch agentów wysokiej rangi, którzy z hukiem przekroczyli służbowym autem ogrodzenie otaczające Biały Dom. Zrobili to kilkanaście minut po incydencie z bombą. Zerwali taśmę, którą zdążyła już rozpiąć policja i staranowali tymczasową barykadę. Czy byli pijani, tego nie wiadomo, ponieważ obecni na miejscu funkcjonariusze policji zostali delikatnie odsunięci przez przełożonych od czynności ustalających trzeźwość. Oczywiście w związku z tym ostatnim rozpętała się afera w Stanach Zjednoczonych, ale nie to mnie interesuje. Mógłbym zapytać jak to się stało, że po raz kolejny udziałem agentów SS staje się taki blamaż, zwłaszcza po tym jak Omar Gonzalez wtargnął w zeszłym roku do wnętrz Białego Domu. Rozumiem jednak, że filmy amerykańskie mają się nijak do rzeczywistości i Ci Agenci SS niekoniecznie muszą być najczujniejsi na świecie. Więc pytam o co innego... 

Bomba, którą podrzuciła wspomniana pani z Toyoty, szybko okazała się być niewybuchową książką. Wystawiono nakaz aresztowania tejże "terrorystki", pod zarzutem napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Kiedy to przeczytałem, pomyślałem że faktycznie literatura potrafi być niekiedy niebezpieczna, ale żeby posuwać się do takiej przesady? Później w innym artykule przeczytałem, że chodziło o Toyotę, która miała być tym niebezpiecznym narzędziem. 

Moje pytanie brzmi: jaki tytuł miała ta książką?  Próbuję to ustalić, zadaję pytania na forach gazet amerykańskich, ale póki co żadnej odpowiedzi. Chyba trzeba będzie napisać wprost do dziennikarzy w USA albo policji w Waszyngtonie żeby się tego dowiedzieć. Jeśli uda mi się poznać ten intrygujący szczegół, zaraz  podzielę się wiedzą z wami. 

Może ktoś z was zna odpowiedź?

MB

środa, 11 marca 2015

ad. do Jarubasa

Zapomniałem na śmierć o jednym ważnym wątku związanym z kandydatem na Prezydenta RP - Jarubasem. Tak właśnie się nazywa, co świadczy nie najgorzej o mojej pamięci do nazwisk. Jarubas, Adam Jarubas.

Otóż przebój Grechuty, który wykonał specjalnie dla obchodzących swoje święto Pań ma w tekście słowa :

Będę z tobą tańczyć,
Bajki opowiadać,
Słońce z pomarańczy,
W twoje dłonie składać!

Cóż, może to nie wymaga komentarza, ale przyznacie, że drugi wers tej zwrotki oddaje doskonale istotę każdej kampanii wyborczej. 


MB

poniedziałek, 9 marca 2015

Z cyklu ważne, ale tylko dla zainteresowanych

"Z cyklu ważne, ale tylko dla zainteresowanych" to doniesienia o wydarzeniach, mających znaczący impakt jedynie na wąską grupę ludzi. Mimo to mogą zainteresować też innych.

Są takie historie, które zmieniają życie ludzkie. Stają się kamieniem milowym w dziejach społeczności i oddziałują na licznych obywateli - na ludzi, których być może niekiedy nawet znacie. Takoż jest i w tym wypadku. We wsi Purda, w pobliżu której mieszkam, są trzy sklepy ogólnobranżowe. Jeden to spuścizna po zamierzchłych czasach i dla swej przeszłości zwany "gieesem" (dla młodszych - od skrótu GS czyli Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska"), drugi to "konkurencja" przy starej remizie strażackiej (tak maciupkiej, że mógł się w niej zmieścić chyba jedynie mały wóz konny, ale bez zaprzęgu) i trzeci sklep należący do sieci monopoli. Otóż ten ostatni miał niesłychanie istotny atut dla niektórych mieszkańców. Dodajmy, że nie była to grupa stanowiąca bardzo znaczący odsetek populacji wsi. Jakiego asa w rękawie trzymali właściciele sklepu? Przestrzeń do socjalizacji, ośrodek kulturalny... miejsce gdzie spożywa się piwo na świeżym powietrzu, ale niekoniecznie wprost pod chmurką. Tak, wiem że wszyscy domyślacie się charakteru tego zakątka. Dla co poniektórych miał tajemniczą aurę, a prowadziła do niego droga niczym drzwi do Tajemniczego Ogrodu. Był tam odkąd pamiętam, czyli musiało upłynąć najmniej 15 lat. Choć może to być, iż tak wrył się w krajobraz, że uważam jego obecność za odwieczną. Tak czy owak Tajemniczy Zakątek z Tajemniczą Altanką miał swoich stałych i okazjonalnych bywalców. Spodziewam się, że odnalazłby się tam niejeden przepity poeta, tudzież satyryk, który dnia następnego po wizycie miałby o czym napisać limeryk lub wydać z siebie paszkwilowy zaśpiew na jakiś temat przy wtórze gitarowego brzmienia. Są tacy na Warmii i Mazurach i stąd powyższa supozycja, nie żebym widywał w pobliżu tego miejsca artystów. W każdym razie nie scenicznych. Zapewne przytrafiały się w Zakątku magiczne chwile, zapewne cokolwiek rozmyte i rozwodnione, niczym romantyczne wizje z utworów okresu Romantyzmu. Jak napisałem, miejsce to miało swoich wiernych zwolenników. Pewnie też niejednego przeciwnika. 
Z powodu powyższego nie zdumiałem się bardzo, gdy wczoraj ujrzałem zagrodzone przejście obok sklepu przy pomocy siatki drucianej, dla pewności owiniętej biało-czerwoną ostrzegawczą taśmą. No dobrze, nie zdziwiłem się, ponieważ już parę dni wcześniej widziałem oznaki nadchodzącej katastrofy, to znaczy parę przęseł ogrodzenia ustawionych między punktem aptecznym a monopolowym wielobranżowym. Można było przeczuwać, że coś się dzieje... I stało się. Dojście do Zakątka zostało zatarasowane. Po zrobieniu codziennych zakupów zagadnąłem panie za ladą
- Czy przejście zostało odcięte na stałe? - nieprecyzyjnie wyartykułowałem dręczące mnie pytanie.
- Tak - usłyszałem w odpowiedzi. - Trzeba było nie bałaganić. 
- I co teraz poczną te biedne chłopaki? - domniemywałem z troską. 
I tu należy się wyjaśnienie. Użyłem określenia "chłopaki", choć zwyczajowo średnia wieku gości Zakątka grubo przekraczała trzydzieści lat. Nie mam pojęcia skąd to się wzięło w naszych, Polaków konwersacjach, żeby mówić na dorosłych mężczyzn "chłopaki" lub nawet "chłopcy", ale tak jest i pewne teorie na ten temat mam. Może przylazło to po wojnie wraz z Rosjanami, którzy chyba do dziś dojrzałego człowieka potrafią nazwać мальчик? To tylko jedna z koncepcji, reszta na inną okazję, inny wpis...
- Nie wiemy - usłyszałem w odpowiedzi. - Wielka rozpacz jest we wsi...
Tyle ustaliłem. Nie jestem dziennikarzem, więc nie łażę po ludziach i nie wypytuję co o tym sądzą, toteż taka relacja nastrojów purdzkich mnie zadowoliła. 
Podsumowując... Końca dobiegła epoka. Rzecz to niby naturalna, zmiany. Tak jak niegdyś wspaniałe Koloseum w Rzymie przestało pełnić swoją funkcję, tak i Zakątek przestał gościć spragnionych. Może komuś wydawać się, że wyczuwa drwinę w moich słowach, ale nie wysuwajcie pochopnych wniosków. Naprawdę nie wiem gdzie teraz będą zbierać się ci ludzie, kiedy odebrano im punkt zborny. Na przystanek autobusowy nie pójdą, bo tam średnia wieku jest za niska jak dla nich. Poza tym za dnia wszystko widać, a nocą sklep jest nieczynny. Wyważcie, że w przeciwieństwie do młodszych, mają ci dżentelmeni oraz nieliczne damy wstydliwość zaszytą pod skórą i bynajmniej wystawać na widoku nie lubią. Przystanek zatem odpada. Wydaje mi się, że widziałem ich wczoraj na ławeczkach wokół stawu (zbiornika retencyjnego właściwie, który żyje własnym i całkiem kipiącym życiem) oraz wędrujących w dal. Co będzie z nimi w nowych czasach, które niewątpliwie właśnie nastały? Dodam już na koniec, że nie słyszałem aby komuś szkodzili przez swe z Tajemniczego Zakątku korzystanie.

MB

Trzy sprawy na dziś - 08.03.2015

Od tak dawna nie pisałem nic w blogu, że aż musiałem spojrzeć jak rozpoczynałem poprzednie wpisy z cyklu "Trzy sprawy na dziś". A zatem...

Trzy sprawy wylądowały dzisiaj przed moimi oczami.

Numer jeden 


Krajowy Ośrodek Duszpasterstwa zlecił rozklejenie plakatów informujących obywateli Polski, że konkubinat to grzech. Ponoć powstały one ku pamięci, żebyśmy sobie odświeżyli znajomość zasad Kościoła. Szkoda, że zawierają jedynie tak lakoniczne stwierdzenie, a nie np. adnotację: *to grzech, ponieważ oznacza nieczystość seksualną i jest na liście Siedmiu Grzechów Głównych (w skrócie SGG). Wówczas wszyscy moglibyśmy sobie przypomnieć nauki katechizmu z podstawówki, jakże cenne, i byłby z tego jakiś pożytek. 




Mam nadzieję, że to początek kampanii, że następne plakaty będą zawierać hasła "Pycha to grzech, nie wywyższaj się choć nosisz sutannę", "Chciwość to grzech, rozdaj bogactwa kościoła", "Gniew to grzech, pohamuj swoją i innych złość wobec niewiernych" i tak całkiem spoza SGG - "Pedofila to grzech, nie gwałć dzieci!"

Trafiłem też na wyważony komentarz do sprawy na tym blogu: 


Numer dwa

Jest taki kandydat na prezydenta RP Jarubas. Tak się chyba nazywa, choć nie jestem pewien, a jest zbyt późno żebym tracił czas na sprawdzanie. W każdym razie wywodzi się z PSL, więc będziecie wiedzieli o kogo chodzi. Dzisiaj dowiedziałem się, iż ma jedną zasadniczą przewagę nad pozostałymi kandydatami (a mamy ich wysyp w tym roku, jak za dawnych dobrych lat). Jarubas - poprawię to w innym terminie, jeśli mylę jego nazwisko, a już na bank wtedy, gdy wygra wybory - potrafi całkiem znośnie śpiewać! Wykonał dzisiaj przed wyselekcjonowaną publicznością jeden z utworów Marka Grechuty i nie musiałem wciskać guzika "wycisz", tzn. że ujdzie. Jak pamiętam, dotychczas kandydaci nie potrafili popisać się talentem wokalnym. Tak poza tym Jarubasa ktoś mógłby wziąć za niezdrowego głupka, słuchając dzisiejszej wypowiedzi na temat tzw. "konwencji przemocowej" (swoją drogą kto wymyśla te uproszczenia???), kiedy to stwierdził, że on gdyby był prezydentem to by nie podpisał konwencji, a za powód podał jej nawiązanie do gender. Oto mamy nowy rodzaj składania obietnic przedwyborczych - gdybym był prezydentem dziś, kiedy prezydentem jest tamten to bym dla was zrobił to i tamto. Piękne. 

Numer trzy

Papież Franciszek po raz kolejny uszczęśliwił jednego z naszych rodaków wsparciem finansowym wprost z watykańskiej kabzy. Po pierwsze, muszę to napisać, ten Franciszek to zajebisty gość. Po drugie czyżby umyślił sobie, że poprzez rozdawnictwo złamie stary układ w stolicy apostolskiej? Że tak wypróżni skarbiec, aż duchowni nie będą mieli innego wyjścia, jak wreszcie zacząć żyć w zgodzie z zasadami św. Franciszka? No cóż, nie mam nic przeciwko, ale gdybym mógł mu radzić, to nałożyłbym wpierw drakoński podatek na wszystkich kardynałów, arcybiskupów i pomniejszych, a dopiero potem wdrożył plan w życie. Inaczej zorientują się w czym rzecz i poupychają majątki gdzie się da, albo ogłoszą bankructwo jak pewna diecezja z USA, która powinna była zapłacić zadośćuczynienie ofiarom pedofilii kościelnej.


Postscriptum

Oczywiście było więcej spraw, o których mógłbym napisać, jak chociażby wydarzenia ze wsi obok której mieszkam... Właściwie o tym akurat napiszę w następnym wpisie. Jutro. Albo pojutrze.

MB




niedziela, 1 lutego 2015

ad Hatred

Zajrzałem dzisiaj na stronę producenta gry Hatred... Za chwilę wyjdzie na to, że jestem jednym z gorliwszych fanów tej produkcji, która jeszcze nie ujrzała światła dziennego. A nie jestem. Zajrzałem bo widzę, że trochę osób przeczytało poprzedni wpis. Otóż od 29 stycznia rozpoczęła się przedsprzedaż i nawet można dostać koszulkę! Wychodzi na to, że koszulka kosztuje całe 20 euro, a gra tylko 16 euro, więc musi być całkiem fajna. Ale nie o tym. Możemy obejrzeć drugi trailer gry, równie mroczny, z tym że już nie słychać pojedynczych, wyizolowanych głosów ofiar błagających o życie tuż przed śmiercią. 

Co jednak mnie uderzyło, a wcześniej tego nie zauważyłem, to że tytuł gry został zapisany czcionką łudząco podobną do czcionki z gry Doom - ktoś jeszcze pamięta tę grę? Film o nią oparty? Tak czy siak podobieństwo jest niezaprzeczalne. I tyle w temacie. 

Trzy sprawy na dziś - 31.01.2015

Trzy sprawy wylądowały dzisiaj przed moimi oczami.

Numer jeden:

Nowy burmistrz Wadowic to jest ktoś! Jegomość uosabia hipokryzję, właściwie wygląda to tak, jakby hipokryzja ubrała jego buty, marynarkę i wyszła na miasto. Ten człowiek przed wyborami prowadził akcję (czy może stowarzyszenie) Wolne Wadowice, którego celem było krytykowanie poprzednich urzędników z magistratu. Za co krytykował byłą burmistrz, nazywając ją "carycą"? A na przykład za zbyt wysokie zarobki i by to unaocznić wystawił do wglądu publicznego na jednej z ulic Wadowic planszę przedstawiającą jak kształtują się pensje urzędników. Co robi teraz, parę miesięcy po wyborach? Przekonuje lud, że należą mu się wyższe zarobki niż 11.450 zł brutto miesięcznie! Jemu i w ogóle wszystkim społecznikom. Choć dotąd żył z pracy dydaktyka, to chyba nie rozumie znaczenia słowa altruizm, albowiem uważa, że:

"Systemowe zwiększenie pensji wójtów i burmistrzów co najmniej o 10 tys. zł mogłoby spowodować, że 
do polityki poszliby ludzie lepiej wykształceni i nastawieni bardziej altruistycznie, którzy dzisiaj często zarabiają bardzo dobrze gdzie indziej." (źródło burmistrz klinowski)

Nieźle, ale lepsze, że burmistrz M. Klinowski przyznaje iż jego wcześniejsze życie zawodowe nie wymagało od niego wiele, a dostawał tylko trochę mniejszą wypłatę. Pisze na swojej stronie: "Do dyspozycji miesięcznie zostanie mi zatem: 5.500 zł, a więc jedynie 3.000 zł więcej niż otrzymywałem na UJ. Czyli w pracy, gdzie sam sobie organizowałem czas, nie musiałem się niczym stresować i ponosiłem nieproporcjonalnie mniejszą odpowiedzialność za własne decyzje".
Już przed wyborami chrześcijańska część Wadowic obawiała się Klinowskiego, znanego ateisty, to teraz już nigdzie chrześcijanie nie zagłosują na niewierzącego. Cóżeś uczynił, burmistrzu?!


Numer dwa:

Słyszałem piosenkę wynoszącą Putina pod niebiosa. Trzymając się chwilowo z dala od polityki, chciałem tylko ją tu zaprezentować. Chodzi o to jak niskich lotów jest tekst oraz forma, choć wstępny riff gitarowy nawet jest ok. 

A więcej takich wspaniałych utworów znajdziecie pod poniższym linkiem z paroma wersami przetłumaczonymi na nasz język: 


Kawałek "Takiego jak Putin" porywa, ale w późniejszej wersji "Такого как Путин"
Przypomnę jeszcze, chociaż to nie piosenka, "Armię Putina" AP, która jest takim kuriozum, że nawet nie znajduję słów by to opisać. 

Numer trzy:

Lekarz polskiej reprezentacji w piłce ręcznej został zawieszony w obowiązkach na pół roku za to, że się wkurzył i dał upust emocjom po przegranej w meczu Polska-Katar. Co dokładnie robił dr Rafał Markowski po ostatnim gwizdku nie widziałem, bowiem wyłączyłem telewizor zdruzgotany porażką Naszych. Wiem natomiast z doniesień prasowych, że ponoć sugerował to, iż sędziowie sprzedali mecz, ale w zasadzie karę mogliby ponieść również wszyscy nasi zawodnicy, którzy ironicznie bili brawo arbitrom. Moim zdaniem słusznie. 

MB



sobota, 31 stycznia 2015

Saga Frankowiczów

Przeczuwam, że narażę się paru osobom tym wpisem...

Już parę lat temu okazało się, że na naszej ziemi żyje odrębny lud. Ostatnio przeszedł kolejne stadium rozwoju, w kierunku ukonstytuowania się, dzięki łączącej ich wspólnej sprawie. Mowa o tych rodakach, którzy zaciągnęli kredyt we franku szwajcarskim. Toteż nie wiem czy już można pisać frankowiczów wielką literą, czy jeszcze należy z małej. Czy ich codzienność, zwyczaje, problemy odbiegają od reszty społeczeństwa? Raczej nie. Czy mają jakieś cele inne niż pozostali kredytobiorcy? Nie. Czemu więc jest wokół frankowiczów tyle zamieszania? Można by zgonić rozgłos na media, w końcu bywały okresy, że każdy dzień z całego tygodnia nie mógł upłynąć bez wzmianki o tej grupie oraz o kursie franka.  

Oczywiście dla kanałów informacyjnych jest to całkiem niezły temat, kiedy mogą wskazać konkretną część społeczeństwa, która popadła w tarapaty i uderzyć w dzwon znaczącą liczbą - 550 tysięcy cierpiących na ból głowy po zażyciu szwajcarskiej trucizny! Przekaz jest skierowany do rzeszy ludzi, jeszcze większa rzesza się identyfikuje (kto z nas nie zna choć jednego frankowicza?) i oglądalność zapewniona. Śledzimy sagę. Ale to tylko jeden czynnik napędzający sławę frankowiczów. Głównym są oni sami. Czy słyszeliście z ust waszych znajomych, przyjaciół lub krewnych takie lub podobne zdanie: "Wczoraj byłem bogaty, dzisiaj jestem bankrutem! Wszystko przez franka!"? W podobnym tonie rzucone komentarze można było słyszeć na przestrzeni ostatnich lat zawsze po tym jak frank skokowo zmieniał swoją wartość. Ostatnio słyszałem to tydzień temu od gościa w moim domu. Znam też umiarkowanych optymistów, którzy wsiadając rano do samochodu potrafią powiedzieć "Właśnie jestem do tyłu o milion" a parę godzin później "No, trochę się odkułem". I żyją dalej. Oczywiście dla większości jest to codzienny dramat. Dlatego eksperci uspokajają, że trendy ulegają zmianom i frank nie może wiecznie być drogi. Frankowicz może im odpowiedzieć, że to nie kwestia zmienności trendu, ale ich skutków w krótkim czasie. 

Daleki jestem od dokuczania frankowiczom, przez wytykanie nieroztropności w zaciągnięciu kredytu w obcej walucie. Zwyczajnie podjęli oni większe ryzyko, skłonieni różnymi przesłankami. Natomiast zamieszanie jakie część z nich wywołuje, a potęgują je politycy, nie pozwala mi milczeć. Domaganie się specjalnego traktowania z powodu podjęcia tego ryzyka jest dla mnie nieuzasadnione. Jeśli ktoś uważa, że został oszukany przez banki, Szwajcarów czy światową gospodarkę to udaje Greka. Tak, właśnie Greka! Przecież znamy ich sagę, która rozpoczęła się mniej więcej w tym czasie co lawinowe zadłużanie się we franku. Grecy uważają, że zostali wystrychnięci na dudka przez wielki świat i do wszystkich mają pretensje. Naturalnie nie wszyscy frankowicze dzielą to samo podejście do swojego losu. Są jednak tacy co nawet posunęli się do manifestowania pod siedzibą prokuratury generalnej, domagając się śledztwa w sprawie oszukańczego procederu banków, udzielających niegdyś kredytów w tej walucie. Była to skromna grupka 30 osób, którą zorganizowało stowarzyszenie "Pro-Futuris" (link do ich strony na FB). Ponieważ frankowicze to już od dawna sprawa polityczna, a także, dlatego że co nieco wiem o tym jak organizuje się protesty, nie jestem skłonny z miejsca dawać wiarę w oddolną naturę tej manifestacji. Tak czy inaczej "Pro-Futuris" ma swoich zwolenników na Facebook'u i twierdzi, że występuje w obronie interesów 700 tys. frankowiczów. Jeśli dobrze przyjrzeć się podawanym publicznie liczbom zadłużonych w szwajcarskim pieniądzu, to można się zdziwić, że jest to tak niedokładnie szacowana wielkość.
Frankowicze wysłali dotąd co najmniej 900 zawiadomień do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa oszustwa przez banki przy udzielaniu kredytów. Nad losem omawianej grupy społecznej pochylili się politycy, Komitet Stabilności Finansowej (ministerstwo finansów, NBP, BGK i KNF) oraz oczywiście media. 
Czy na tym polega demokracja? Tak, na tym właśnie, że gdy ktoś zabiera publicznie głos to ściąga na siebie uwagę rządzących i coś uzyskuje. Ten, kto milczy, może pocałować się w nos. Dlatego w zgodzie z tą mechaniką wszyscy spoza rodu frankowiczów również powinni się odezwać. Co z tymi, którzy mają kredyt w złotówkach? Czy i tym nie należy przychylić nieba? W końcu każdy z nas, kto ma takie zadłużenie, również może powołać się na oszustwa banków i niesprawiedliwość gospodarki oraz kapitalizmu w ogóle! Przecież gdy zaciągał takowe zobowiązanie, także liczył na dobrą koniunkturę, na zachowanie własnej posady, wzrost lub stabilność dochodów, a przez to łatwe spłacenie kredytu. Jednakże z powodu destabilizacji gospodarczej, potocznie zwanej kryzysem, jego nadzieje mógł trafić szlag i często trafia. Więc czemu nie mieliby wszyscy Polacy wyjść na ulicę i głośno domagać się umorzenia lub chociaż złagodzenia części obciążeń? Przecież górnicy wychodzą w swojej sprawie (albo zjeżdżają pod ziemię, to już kwestia strategii) w obronie miejsc pracy i dodatków do pensji, rolnicy okupują drogi z powodu ryjących dzików i dolegliwości wywołanych konfliktem na wschodzie! Ba, zachęcają się wzajemnie, podjudzają kolejne grupy zawodowe. Więc wyjdźmy wszyscy na ulicę, jak chce dolnośląski radny Paweł Kukiz i rozwalmy ten system! Tylko co dalej? Kto za to zapłaci? Kto zapłaci za transparenty Solidarności albo naszywki anarchii na naszych koszulkach? Rozwalmy system, a ktoś tam coś tam w jego miejscu zbuduje. Ech...

Prokuratura będzie musiała rozpatrzyć otrzymane wnioski i za to ktoś zapłaci - czytaj my wszyscy, czy mamy kredyt czy go nie mamy. Zresztą prokuratura dawno wpisała do swoich obowiązków ciągłe rozpatrywanie wniosków takich stowarzyszeń, polityków skarżących wszystko co się rusza i co nie, oraz mnóstwa innych bezzasadnych oskarżeń. 

Nie jestem pewien czy jest potrzeba zmuszania banków przez władze kraju do zmiany warunków kredytowania, bowiem banki same to robią. Czasem trzeba je zachęcić, ale to leży w gestii kredytobiorców. Dlaczego to robią? Bo chcą uniknąć katastrofy amerykańskich banków z początku kryzysu. Oczywiście instytucje finansowe muszą je nadzorować, tak jak powinny nadzorować niewiarygodne "parabanki", a tego chyba wciąż nie czynią skutecznie. Nie możemy, my obywatele, stale domagać się by Państwo za nas myślało. Musimy domagać się by dbało o nasze bezpieczeństwo, ale nie tam gdzie sami podejmujemy świadome ryzyko. Ma nas bronić przed przestępczością, przed inwazją z zewnątrz, przed naruszaniem prawa.

Tak długo, jak Polacy nie będą dbać o siebie i liczyć na siebie tylko na masę urzędniczą, tak długo będziemy kręcić się w miejscu. I tu paradoks, choć występujący na całym świecie, polegający na jednoczesnej niechęci do władzy i roszczeniowym nastawieniu części społeczeństwa. 


środa, 21 stycznia 2015

Trzy sprawy na dziś - 20.01.2015

Trzy sprawy wylądowały dzisiaj przed moimi oczami (och, było ich oczywiście więcej, ale 17 minut po 24-tej przypominam sobie właśnie te trzy). 

Numer jeden:

Tomasz Terlikowski jest królikiem. Przede wszystkim good for him, jak to mawiają nasi anglojęzyczni przyjaciele i sojusznicy, a tak poza tym nic w tym szczególnego. Może poza tym, że jest to pewna ciekawostka, wręcz osobliwość z natury antropologii. Pewnie bym nawet o tym nie wspomniał, gdyby nie fakt, że usłyszałem naigrawania z wypowiedzi tego Pana tak wiele razy, iż aby pozbyć się wyobrażenia Terlikowskiego w puchatym stroju króliczka z własnej głowy, muszę przerzucić to na blog i na Was.

Numer dwa

Można trafić u nas do więzienia, jeśli zagra się w nieodpowiednią loterię. Wiedzieliście o tym? Ja nie wiedziałem do dziś. Jak tego nędznego losu uniknąć? Nie grać w zagraniczne loterie na terenie naszej ojczyzny. Według kodeksu karnego skarbowego udział w takiej grze jest zabroniony i karany. 

Art. 107. § 1. Kto wbrew przepisom ustawy lub warunkom koncesji lub zezwolenia urządza lub prowadzi grę losową, grę na automacie lub zakład wzajemny, podlega karze grzywny do 720 stawek dziennych albo karze pozbawienia wolności do lat 3, albo obu tym karom łącznie.

§ 2. Tej samej karze podlega, kto na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej
uczestniczy w zagranicznej grze losowej lub zagranicznym zakładzie wzajemnym.

Chodzi tu o karę grzywny w maksymalnej wysokości jakichś 16 milionów złotych. Ale może być dużo mniej. W każdym razie Skarbówka może również orzec przepadek całej wygranej i raczej należy liczyć się z tym, że jeśli urząd będzie miał okazję to tak właśnie postąpi. Chyba jednak to kara więzienia najbardziej powinna zwrócić naszą uwagę. 
Możemy za to swobodnie skoczyć do Anglii, kupić sobie tam los i przywieźć do kraju. Wygrać też możemy, chyba że warunki tamtejszej loterii mówią inaczej, albo mamy wiecznego pecha. 

Numer trzy

Już niedługo w Warszawie i na Mazowszu dzień otwarty w aresztach śledczych i jednym zakładzie karnym. Będzie można przyjść, pozwiedzać, posłuchać opowieści skazanych, a przewodnikiem będzie służba penitencjarna. 
Jak dla mnie bomba, postaram się być w stolicy 8 lutego. Można też wygrać niezapomnianą noc w więzieniu. Szkoda, że to nie cała noc więzień, jak noc muzeów, ale zawsze niepowtarzalna szansa na życiową naukę. 

MB

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Hatred - taka sobie niby gra

Na początku tego tygodnia w drodze powrotnej z Warszawy, późną porą, usłyszałem w programie trzecim Polskiego Radia wzmiankę o nowej polskiej produkcji z kategorii gry na komputery osobiste. Wzmianka była nieco obszerniejsza od typowego chwilowego newsa, ponieważ nadano również komentarze przedstawiciela branży, etyka oraz psychologa, którzy mieli wypracowane zdanie po obejrzeniu zwiastuna gry. Pierwszy był raczej neutralny, dwa pozostałe zdecydowanie krytyczne. Wydaje się, że już wcześniej zetknąłem się z szumem wokół tej produkcji, która funkcjonuje pod nazwą handlową "Hatred", ale dopiero radio zwróciło moją uwagę w jej stronę. Postanowiłem w pierwszej kolejności na własne oczy zobaczyć zwiastun, następnie sprawdzić jak faktycznie reagują na niego komputerowi użytkownicy, czyli potencjalni kupcy.
Bez przesady stwierdzam, że krótki filmik - zawarto w nim również sceny z rozgrywki - jest wysoce niepokojący i pozostawił mnie dość mocno przejętego. A że oglądnąłem go późną nocą, nieprzyjemne wrażenia spotęgowały się. Dotąd tutaj nie dzieliłem się informacją, że przepadam za grami komputerowymi i zdarzało mi się bawić przy nich do rana, choć nie dorastam do pięt prawdziwym maniakom. Grywałem w dobrze skonstruowane przygodówki, jak to za moich czasów się mawiało, gry strategiczne i takie, których gatunku określić nie potrafię. Nie jedna z nich to przyzwoita superprodukcja, wciągające, o inteligentnie napisanych scenariuszach. Były wśród nich i takie, które umożliwiały brutalne zachowania użytkownika. Tu jednak zaznaczę coś, na co wskazywali inni gracze na swoich vlogach i w rozmowach na forach po obejrzeniu zwiastuna Hatred: dotąd zawsze brutalność szła w parze z jakimś moralnym uzasadnieniem. Może jednak zastanawiałbym się czy absolutnie zawsze, bo przypomniała mi się jedna z najpopularniejszych w ostatnich latach seria gier Assasin's Creed (który można przetłumaczyć jako Kredo Zabójcy), w którym pod koniec każdego etapu dochodzi do zasztyletowania jednego z głównych przeciwników naszej postaci, co niejednokrotnie odbywa się w atmosferze bezsensowności i czasem wbrew umowie między postaciami - mimo że nasz bohater otrzymuje to czego żąda, następnie nie jest wystarczająco łaskawy by darować przeciwnikowi życie. Jednak w grze o asasynach nie mamy na ten element rozgrywki żadnego wpływu, decyzję podejmuje za nas z góry napisany program. Ze zwiastuna Hatred wynika przede wszystkim to, że wcielając się w głównego bohatera będziemy musieli uśmiercać inne postaci i że będzie to główny wymóg do osiągania postępu. I będzie to jatka obserwowana z lotu ptaka, przeplatana sekwencjami filmowymi z wyraziście przedstawionym "naszym" bestialstwem. Każdy kto oglądał zwiastun z miejsca odnosi wrażenie, w zgodzie z zamierzeniem twórców, że dokonywanie mordów na niewinnych to nieodzowna cecha postępowania nihilistycznego bohatera. Urywki z gry, przedstawiające absurdalnie agresywne zachowania, mówiąc wprost mordowanie w najróżniejszy sposób "cyfrowych ludzi", dają do zrozumienia, że Hatred będzie eksplodował krwawymi zabójstwami.

W pierwszej chwili pomyślałem, że nie jestem odpowiednią osobą do krytykowania tego typu twórczości, z racji napisania Psychoobywatela, w którym zabójstwo nie jest rzadkością. Nie po to jednak pisałem książkę, żeby kogoś zachęcać do takich zachowań, aby kogokolwiek oswajać z zabijaniem czy znieczulać na przemoc. Chodziło mi o coś z gruntu przeciwnego. Bazyli Pontnicki miał być uosobieniem paskudnej natury ludzkiej, a tymczasem... Tymczasem z rozmów ze słuchaczami audiobooka i czytelnikami dowiedziałem się, że odczuli sympatię do Bazylego. Nie zamierzałem uzyskać takiego efektu, a tymczasem... Tymczasem sam polubiłem tę fikcyjną postać i z żalem pisałem zakończenie powieści. Mimo wszystko Psychoobywatel nie jest gloryfikacją przestępczości. Hatred zapowiada się na bezmózgą ferie ukatrupiania ludzi na wszelkie sposoby i tyle. Potwierdzają to słowa twórców, którzy uczciwie ostrzegają przyszłych kupców, że nie mają co szukać w niej głębszego znaczenia. Jedno jest pewne, że nikt z nas jeszcze w tę grę nie grał i nie wiemy co w całości zaprezentuje. Dlatego zrobiło się wokół niej trochę zamieszania i nie tylko polscy dziennikarze, blogerzy oraz vlogerzy o niej wspominają. Po raz kolejny od chwili wynalezienia ruchomego obrazu powracają rozważania na temat tego dokąd może nas zaprowadzić rozwój techniki. Jak zwykle przy takiej okazji pojawia się pytanie czy martwe przedmioty mogą mieć nacechowanie negatywne i złą implikację. Czy jest tak, że w nieodpowiednich rękach jedna zapałka może zamienić się w śmiercionośną broń? Czy w ogóle grę można traktować dziś jak zwykły przedmiot, skoro miewa zdolność ukazywania coraz bardziej realistycznych i złożonych światów, skłaniając umysł do wierzenia w ich prawdziwość, autentyczność i bliskość do naszego własnego. Jedno trzeba przyznać, że Hatred według mnie nie wygląda na przesadnie realistyczną, choć użyto silnika Unreal 4, który w tym przemyśle oznacza możliwość nieprawdopodobnie doskonałego odwzorowanie prawdziwego świata. Po obejrzeniu demo UE4 rozumiem, że daje fantastyczną paletę grafikom, ale po zwiastunie Hatred nie można odnieść takiego samego wrażenia. Być może złagodzi to ostatecznie impakt diabolicznego charakteru rozgrywki, choć zwiastun jest utrzymany w śmiertelnie poważnym tonie.

W Internecie toczą się niezliczone dyskusje nad tym czy polska produkcja przekroczyła kolejne granice i czy w ogóle powinna istnieć. W najostrzejszym negatywnym komentarzu jaki znalazłem na zagranicznym forum autor nazwał twórców gry "polskimi nazistami", którym chyba mało było wydarzeń takich jak z wyspy Utøya. Przeczytałem wiele argumentów zaczerpniętych z jednej puli. Gracze używają porównań do gier z przeszłości, lecz sięgają do małego zbioru, co pozwala sądzić, że tak brutalnych gier jest stosunkowo niewiele. Jedni twierdzą, że taka wirtualna przemoc dawno już została udostępniona graczom, inni że jest to nowy poziom eskalacji brutalności. Z całą pewnością Hatred otworzył drzwi do dysputy nad moralnością i zasadnością drastycznego przedstawiania przemocy w różnych mediach. Niestety zwykle pozostaje ona na niskim poziomie, np. kiedy to interlokutorzy relatywizują znaczenie gry w odniesieniu do telewizji czy literatury i uznają, że inne media są równie dosadne, więc o co się oburzać. Często też Internauci zestawiają ze sobą przemoc z gier, w których wcielają się w herosów z tą, która jest podobnych do Hatred produkcjach. Niektórzy zirytowani uczestnicy takich dyskusji kwitują wszystko "na litość boską, przecież to tylko gra!".

A może to rzeczywiście  tylko gra? Może mylą się ci, którzy tak jak ja sądzą, że wcielanie się w wirtualną postać na wiele godzin dziennie jest bardziej ryzykowne dla podatnych umysłów niż oglądanie filmów grozy czy czytanie kryminałów? Przeciwnicy uznania gier za potencjalną inspirację do popełniania czynów zabronionych, niekiedy rzucają beztrosko: "Jeżeli po odpaleniu gry wyjdziesz na ulicę i zaczniesz siekać ludzi maczetą, to znaczy że z tobą jest coś nie w porządku, a nie z grą!". Chyba właśnie takie opinie zawierają clou. To nie zrównoważonych odbiorców drastyczne obrazy mogą niezdrowo pobudzić, ale pozostałych, tych którzy i bez nich mogliby stać się niebezpiecznie rozchwiani. Mogliby, ale niekoniecznie musieliby. Pobudzić mogą filmy, literatura, komiksowe historie czy opowieści wysłuchane od znajomych, co nie zmienia faktu, że trywializowanie ich znaczenia w stymulowaniu agresywnych jednostek nie jest rozsądne. To tak jakby twierdzić, że nie warto kryć się przed piorunami, skoro istnieje spore prawdopodobieństwo, że kiedyś i tak cię jakiś łupnie.

Przeczytałem ciekawą sugestię, że projekt Hatred może nigdy nie doczekać się premiery, ponieważ to tylko element rozkręcanej kampanii, mającej wypromować młode studio programistów z Gliwic. Według autora tej koncepcji, gra została zaprezentowana w możliwie najbardziej kontrowersyjnym stylu, a w rzeczywistości nigdy nie miała trafić do sprzedaży. Zamiast tego twórcy mieliby wypuścić na rynek nieco inny, prawdopodobnie lepszy produkt. Niektórzy twierdzą, że Hatred w ogóle nie istnieje. Jest to raczej mało prawdopodobne, ponieważ przeszła weryfikację organizacji zajmującej się oceną gier i otrzymała kategoriąę Adults Only, czyli zalecaną wyłącznie dla dorosłych, co zdarza się niezwykle rzadko w tej branży i może powodować trudności z dystrybucją.

Acha! Już miałem zamknąć ten wpis, a tu coś mi wpadło do głowy. Na polskim forum jeden z fanów gier stwierdził, że nie ważne czego by nie usłyszał o Hatred i tak ją kupi, ponieważ jest polską produkcją a on wspiera wszystko co polskie. Może to i patriotycznie piękne, ale lepiej mieć trzeźwą głowę zamiast dokonywać wyborów poprzez marsz za takimi kategorycznymi zasadami.

MB

piątek, 9 stycznia 2015

Nienawidzę cię Polsko, Nie lubię już Polski - nie jeden tak ma

"Kolejna zima a śniegu nima" 

Dawno już nie pisałem na blogu, więc napiszę coś teraz - ot, aby nie stracić z tym miejscem kontaktu. A żeby nie było to zwykłe ćwiczenie palców, niechaj będzie wpis o czymś i to o czymś może nie całkiem byle jakim. 

Parę miesięcy minęło od premiery ostatniej płyty Czesława, który śpiewa. Czy ktoś z was zauważył kontrowersje jakie wywołał utwór "Nienawidzę cię Polsko"? Nie? To może zauważyliście, że niektóre media starały się pobudzić napięcie wokół słów tej piosenki i samego wykonawcy (autorem tekstu jest kto inny, pewien poeta jeśli się nie mylę). Przez jeden dzień obserwowałem te nadymane starania kilku telewizyjnych kanałów informacyjnych oraz gazet, którym zdało się, że chwyciły temat, który przyciągnie gawiedź. Przyciągnął? Widać mnie jednego tak, ponieważ akurat chyba nic lepszego nie miałem do roboty. W każdym razie dzięki temu wysłuchałem nowych utworów Cześka-śpiewaka i to przynajmniej kilku z nich z przyjemnością. "Nienawidzę cię Polsko" ma mocne brzmienie, teledysk też nie pozostawia człowieka obojętnym, ale przede wszystkim tekst ma przesłanie i nie jest miałkim bełkotem o miłości, który nader często dzisiaj otrzymujemy w każdym miejscu gdzie gra muzyka - poza filharmonią. W każdym razie szoku nie doznałem, ale jakieś emocje podczas słuchania Czesława wystąpiły. Pod wpływem dramatycznych doniesień z TVN-u czy innego Polsatu szybko przetrząsnąłem parę portali, gdzie mogłyby toczyć się zażarte dyskusje na temat tego rzekomo znieważającego polskość paszkwilu i... Nie znalazłem. To znaczy echo było płytkie i szybko przebrzmiało. Bo niby czemu miałoby być inaczej? A może szukałem nie tam gdzie należy? Jednak jeśli rzeczywiście nie był to temat tak gorący, jakby chcieli dziennikarze, to nic mnie w tym nie zdumiewa. Wszak tekst jak tekst, szczera wypowiedź artysty, tyle że skłania do zadumy. Więcej hałasu chyba jednak wywołało wykorzystanie symbolu Solidarności w samym teledysku. Przez chwilę wideo klip był nie dostępny na Youtube, ale wrócił jako oficjalny obraz do utworu, a to uważam za dobrą rzecz. Satyra, zwłaszcza mądrzejsza niż głupsza, ma prawo używać symboli wprost. 
Prawie dwadzieścia lat temu Kazik Staszewski nagrał piosenkę "Nie lubię już Polski". W niej też o coś chodziło, przesłania nie zabrakło. Ciekawe czy wówczas wywołało to zamieszanie wśród osób zbyt poważnie traktujących patriotyzm lub starających się wyglądać na gorliwych obrońców ojczyzny? 

Myślę, że każdy kto rozgląda się wokół siebie, kto nie tylko gapi się na świat, ale go przetrawia, choć raz w życiu mógłby powiedzieć "mam dość Polski". Ja również. Mógłbym to powiedzieć i parę razy już mówiłem. Tak bez ogródek, jednocześnie bez szargania tradycji, bez ścinania Orłowi głowy wraz z koroną. Tak po ludzku, bo kraj to także ludzie i też można go czasem nie lubić, a niekiedy nienawidzić. Mimo to wciąż tu jestem, od 31 lat. Nigdy nie wyjechałem na stałe, choć okazje ku temu były. Pierwszy raz nie wyjechałem gdy miałem 13 lat. Wtedy kierunkiem miała być Anglia, w czasach sprzed akcesji do Unii, kiedy jeszcze nie ruszyła wielka fala nowej emigracji zarobkowej. Nie ruszyłem się z ojczyzny z różnych powodów, nie wykluczam, że którymś na ich liście była niechęć - nazwijmy to wprost obawą - do opuszczania na dłużej tego co znam. Drugi raz nie wyjechałem gdy zaczynałem studia i później też nie wyjeżdżałem nawet do wakacyjnej pracy, choć wielu znajomych robiło to co roku. Nie musiałem, to jeden z powodów, nie czułem potrzeby, to drugi i wreszcie najważniejszy to pozostawanie w kraju kobiety, którą darzyłem najsilniejszym uczuciem. Ona dla mnie nie wyjechała do Izraela i po dziś dzień jesteśmy razem, więc wszystko ułożyło się jak trzeba. Nie wyjechałem po studiach, a ni nigdy później nie opuściłem kraju na dłużej niż tygodnie, po żadnym z kolejnych etapów życia. Co jakiś czas rozmyślam nad wyjazdem, nawet parę lat temu ułożyłem sobie plan, zakładający podróżowanie i zmienianie miejsca stałego pobytu co pięć-dziesięć lat, a jednak wciąż tu jestem. W Polsce. W tej takiej owakiej Polsce, której brakuje tego i owego, przez co niekiedy wygląda jak wysłużona lalka, co to nóżkę dawno zgubiła i niekiedy jej głowa odpada. Może jestem tu, gdyż wiem, że nawet amerykańskiej Barbie główka czasem może odpaść? Może dlatego, że te łany, te pola... Nie, nie, bez kpin! Naprawdę te doliny, te rzeki, to drzewo szumiące - może niekoniecznie wierzba - to siedzi w człowieku i wyleźć nie zechce, choćby patrzyło się na podobne atuty w innych krainach. Widziałem parę krajów i większość z nich podobała mi się zrazu. Przy drugim spojrzeniu jednak zza "cudów" wypełzała "reszta". Tak naprawdę zawsze wypełza coś znajomego... taka owaka Polska. Skoro więc wszędzie jest trochę tego gorszego, to przecież równie dobrze można to znosić we własnej ojczyźnie. Kazik Staszewski też nigdy nie wyjechał na stałe, pomimo że trudno znaleźć bardziej krytycznego rodaka, który od dziesięcioleci pastwi się nad tępotą, marnością, przykrością i brzydą. Chyba na tym polega oświecony patriotyzm, że się JEST, że się TRWA, ale nie bezkrytycznie. Niech powstają takie piosenki, w których nawet ostrym słowem uczucie do kraju będzie wyrażone, niech piszą poeci wiersze za przykładem Tuwima, abyśmy myśleli nad tym co mamy, a co mieć moglibyśmy. 

MB



niedziela, 14 grudnia 2014

Psychoobywatel po raz pierwszy w formie ebooka!

Drodzy czytelnicy!

"Psychoobywatel" mojego pióra od teraz jest dostępny w wersji elektronicznej i można go znaleźć w Internecie pod tym linkiem SMASHWORDS. Można pobrać pliki odpowiednie dla różnych czytników elektronicznych.

W tej chwili sprzedaż prowadzona jest za pomocą serwisu zagranicznego, ale zapewne wkrótce ebook pojawi się w jednym z polskich sklepów online. 

To dla mnie nowa forma publikowania, zatem po zebraniu doświadczeń podejmę decyzję o szerszym wykorzystaniu tego kanału. Jeśli wszystko będzie podążać dobrą ścieżką, chciałbym udostępnić w tej formie jeszcze dwie powieści (które już nie mogą się doczekać światła dziennego). 

Wesoły to dla mnie dzień! :)


Wszystkiego dobrego.
MB

środa, 12 listopada 2014

11 listopada bajkowo

Nieposkromiona jest moc spotów telewizyjnych. Oto dopiero co przedstawiono nam nowy film promujący Polskę za granicą, a już możemy odnaleźć w naszym społeczeństwie wzorujących się na jego bohaterach fanów. Wczoraj w Warszawie ruszył pochód. Marsz był to szczególny, bowiem wśród jego uczestników dostrzegłem neorycerzy. Abyśmy razem mogli zastanowić się nad tym fenomenem, konieczne jest przypomnienie sobie części spotu promocyjnego od 35 sekundy tegoż nagrania. 



Widzimy tam jak zakuci w zbroję wojownicy stają naprzeciw siebie po środku stołecznej ulicy - której, tego nie możemy być pewni, gdyż twórcy nieszczególnie dbali o dokładne odwzorowanie miasta, za to przyłożyli się do baśniowej atmosfery. Poprzedniego późnego popołudnia przez tę samą metropolię, z tymże już realną w całej rozciągłości, również przewalili się wojowie. Ich twarze skrywały maski niczym przyłbice, ich ciała przyobleczone w zbroje utkane z syntetyków "made in China", w ich rękach broń naprędce sklecona lub z gawry zawczasu przywleczona. Z naprzeciwległej strony w godniejszym i jednolitym rynsztunku stanęły oddziały porządkowe, niby milicji średniowiecznej, z pałkami, tarczami i w hełmach. Pomiędzy nimi starali się obronić pozycje rozjemczy wysłannicy RN - czyli Rycerstwa Narodowego (choć inni twierdzą, że Ruchu Narodowego) - na czas przedwyborczy nie zajmujący stanowiska po żadnej ze zwaśnionych stron; ktoś mógłby nawet dać wiarę, iż były to wojska od zawsze neutralne. 
W powietrzu wisiała zapowiedź otwartej bitwy, do której zgodnie z tradycją dojść musiało. I doszło. Zamaskowani rycerze porwali się do ciskania płonącymi żagwiami, klątwami oraz wszystkim co zdołali udźwignąć. Z szeregów oddziałów przeciwnych odpowiedział barwnym jadem smok na kołach, mocząc wszystkich dookoła, aby potem można było pomazanych odnaleźć w tłumie. Ci pierwsi, chcąc dorównać wrogowi uzbrojeniem, poczęli rwać z ziemi stalowe przedmioty, niczym rzesza królów Arturów swe Ekskalibury ze skał. Widziano jak kilku szło ławą z uliczną tablicą w zastępstwie tarczy, na której widniały białe strzałki skierowane w różne kierunki, jakoby było to symboliczne przedstawienie ich wewnętrznego rozdarcia ideowego - kędy pójść narodzie młody? Nie na lewo, byle nie na lewo! - odpowiadał siedzący na ramieniu jednego z nich mały winniczek. Straty ponieśli również skrybowie i kronikarze Rycerzy Narodowych. Widać ślepa furia nie oszczędza nikogo na swej drodze, nie rozróżniając barw plemiennych. Zwłaszcza w ciemnościach przedwieczerza. 




To chyba inspiracja spłynęła na wczorajszych manifestantów z całkiem, w mym odczuciu, udanego spotu promującego Polskę. Szkoda tylko, że przez najbliższy dzień czy dwa to zupełnie inne nakręcone kamerą sceny nasz kraj będą światu przedstawiać. 

A jako uzupełnienie jeszcze artykulik wzmiankujący o innych kronikarzach poturbowanych w czasie warszawskiego marszu http://niezalezna.pl/61329-zamaskowani-bandyci-bili-wszystkich-ucierpieli-dziennikarze-i-straz-marszu-niepodleglosci-wide

poniedziałek, 10 listopada 2014

Pasym

Jest takie miasto Pasym, jak wiadomo Wam choćby z poprzedniego wpisu, w pobliżu mego domu. Idąc po linii skromności, rzec powinienem, iż to mój dom jest koło Pasymia. A Pasym znajduje się tam gdzie się znajduje od niebagatelnej liczby wieków - założono je w 1386 roku - w jego miejscu wcześniej istniała wieś. Już to wystarcza mi za powód do zainteresowania tym miejscem. Nie pamiętam kiedy pierwszy raz odwiedziłem Pasym, ale musiało to być jakieś piętnaście lat temu. To co rzuca się natychmiast w oczy, to stare zabudowania. Natężenie zabytków w tej malutkiej aglomeracji jest imponujące i co dodatkowo urzeka są naprawdę w dobrym stanie. Sądzę, że w pierwszej kolejności każdy zauważa wierzę ciśnień, której dach ze szpicą nasuwa skojarzenie z zamkiem. Nie jest to jednak najstarszy obiekt, liczy sobie raptem 103 lata, ale wspaniale zaprojektowany. Zaś co się tyczy zamku, to niegdyś w Pasymiu był i miasta strzegł, ale został zniszczony i w końcu rozebrany w XVII w. Na jego miejscu stanął budynek, jakich w Polsce nie brakuje, to znaczy kościół, ale dopiero w 1875 roku. Pasym ma dwa obiekty sakralne, jeden ewangelicko-augsburski, drugi rzymskokatolicki. Znacznie bardziej moje oczy cieszy ten pierwszy, choć wykonanie fragmentów jego konstrukcji nazwać można partackimi.

Pasym to dziwaczne miasteczko. Odbieram je inaczej pod wpływem różnej aury pogodowej. Kiedy oświetla je ciepłe słońce, jest tam niezwykle. Kiedy niebo się chmurzy, wieje lodowaty wiatr - jak choćby wczoraj - jest tam niezwykle... przygnębiająco. Niczym w krypcie grobowej, ale takiej ze skruszonymi ścianami, przez które może ten diabelny wiatr swobodnie wnikać do wnętrza. Pierwsze słowo jakie wyskakuje w mojej głowie po wjechaniu na rynek, a zwłaszcza po wejściu w jego boczne ciasnawe uliczki to "średniowieczny". Choć nie ma tam już zabudowań z tak wczesnego okresu, jeśli nie liczyć ocalałych odcinków murów obronnych i kościoła ewangelickiego, wierzcie mi, patrząc na stare domy "średniowieczny" to odpowiedni przymiotnik. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Najstarsze budynki po wspomnianej świątyni, które uchroniły się przed miażdżącą pięścią historii, sięgają XVIII wieku. Jednakże widoczny zarys pierwotnego miasta, który wyznacza narożnik murów z monumentalną wierzą kościelną, przykrytą czapą z gontu, sprawia że prastara dusza unosi się w powietrzu. Nomen omen to najstarsze miasto na Mazurach, a przecież odebrano mu prawa miejskie po wojnie i długo ich nie przyznawano, aż do końca ubiegłego stulecia. Wczoraj wybraliśmy się tam z przyjaciółmi, do czego okazją była chęć oprowadzenia pewnej uroczej Ełczanki po zakątkach Pasymia. W drodze powrotnej z mola na jeziorze Kalwa do ulicy Jedności Słowiańskiej padło stare powiedzenie "na pochyłe drzewo każda koza skacze". Znając trudną historię Pasymia ta właśnie sentencja od dziś silnie z nim mi się kojarzy. Jego mieszkańcy bowiem rzadko w przeszłości mieli z górki, a pasymską kozą był wszechmocny los oraz Krzyżacy, Tatatarzy, Polacy oraz Francuzi Napoleona. To zdumiewające jak wiele miasto musiało przejść i jakim cudem wciąż jeszcze stoi. Trzykrotnie nawiedzały je poważne pożary, wielce niełaskawe w skutkach, a pierwszy już w 1583 r., paląc niemal wszystko do gruntu. Na początku XVIII wieku wybuchła epidemia dżumy, zabierając do grobu jedną czwartą populacji. Wyniszczające wojny polsko-krzyżackie nie omijały Pasymia. Dwukrotnie był przedmiotem zastawu - raz dla dowódcy wojsk zaciężnych w Szczytnie, raz dla starosty szczycieńskiego - szczególnie w pierwszym przypadku oznaczało to wydrenowanie z mieszkańców sił i majątku.

Jedno co sami mieszczanie zniszczyli to średniowieczny zamek. Najpierw jednak musieli go wykupić. Wówczas w 1615 roku rozebrali go na cegły, a z nich wymurowali ratusz. Niestety nie można go dzisiaj obejrzeć, ponieważ w jego miejsce 200 lat później wystawiono nowy. Gdzie się podziały cegły z tego pierwszego niestety nie mam pojęcia. Niemal nie wspomniałbym o drugiej epidemii, która miała miejsce w XIX w., tym razem cholery. Znów przybyło grobów, dokładnie o 132, być może już na nowym cmentarzu - Pasym ma ich trzy. 

W pochmurny dzień, taki jak wczorajsza niedziela, miasto wygląda na wyludnione. Tak naprawdę zawsze najtłoczniej jest tam latem, kiedy zjeżdżają się turyści, a w powszedni dzień przesadnie wielu ludzi nie widuję. Idąc ulicą Ogrodową odnieśliśmy wrażenie, że za chwilę wysypią się na nas jakieś potwory, może nawet żywe, ale tylko odrobinę, trupy. Byłaby to dobra sceneria dla filmu z gatunku horror. Czort jeden wie czemu ten zaułek nosi taką nazwę? Można nim przemieścić się od jednego kościoła do drugiego, mijając po drodze budynek szkoły podstawowej, również zabytkowy. Domy tu posadowione są z tych od niewysokich do zwyczajnie niskich. Ich parapety wiszą tak blisko ziemi, że można by wydawać z nich jedzenie jak w barze "drive through". Jest też parę ruder z zabitymi drzwiami lub otworami okiennymi ziejącymi pustką, tak wiekowych, że dzięki temu wciąż pięknych przy całej swej mizerności. Są tu i ówdzie miejsca gdzie lepiej uważać, aby nie oberwać w głowę obluzowaną dachówką - inna rzecz, że nie byłoby to raczej zabójcze, gdyż nie spadłaby z wysoka. Ogrodowa to nie jedyna uliczka wybrukowana kamieniem polnym.





Pasym ma przebogatą historię i na długo przed lokowaniem miasta żyli tam ludzie. Ponoć odnaleziono nawet dowody na obecność człowieka sprzed 8000 lat, zaś do VIII wieku Ostrów Gajki na jez. Kalwa zamieszkiwali Galindowie. Chyba ostatni okres rozkwitu miasto przeżywało od końca XIX stulecia do wojny, kiedy to zburzono 30% zabudowań i jak sądzę również te wokół ratusza. Teraz jest tam przestronnie i może nawet pustawo. Gdzieś z tyłu mojej głowy zakiełkowała myśl, że byłoby to dobre miejsce do osadzenia akcji powieści historycznej...

niedziela, 2 listopada 2014

Olsztyńscy podglądacze

Czasem coś umyka mojej uwadze... Teraz myślę o szarańczy kamer kontrolujących ruch uliczny, która obsiadła skrzyżowania w "moim" mieście - to naciągane określenie na Olsztyn, bowiem mieszkam 20 kilometrów od niego i równie dobrze mógłbym tak nazwać Barczewo, Pasym czy od biedy Szczytno z racji podobnego dystansu. A jednak w Olsztynie bywam najczęściej. Choćby z tego powodu powinienem był dużo wcześniej zorientować się, że śledzi mnie coraz więcej kamer. Jak się okazuje lokalne media już wiele miesięcy temu informowały, że włodarze miasta obłaskawią mieszkańców i przyjezdnych sporą pulą tych urządzeń, a jednak dopiero jakieś dwa tygodnie temu ja zauważyłem, że jest ich o wiele więcej niż wcześniej. Wówczas, pewnego sobotniego wieczoru, przeżyłem niemałe zdziwienie, gdy podczas oczekiwania na zmianę światła zacząłem zliczać elektroniczne oka. Doliczyłem się ponad dwudziestu na jednym skrzyżowaniu i... zgubiłem się, więc zacząłem rachowanie od nowa. Niestety zabrakło czasu, światła się zmieniły i pojechałem dalej. Parę dni później okazało się, iż na każdym większym skrzyżowaniu zamontowano tyle urządzeń. Po powrocie do domu, w kolejny weekend, zajrzałem na pierwszą lepszą stronę Internetową wzmiankującą o olsztyńskim monitoringu, by dowiedzieć się na jakie licho aż tyle kamer czuwa nad dwoma krzyżującymi się drogami. Nie dowiedziałem się. Za to poznałem ostateczną ich liczbę. Już w marcu br wiadomo było, że bezpieczeństwa na ulicach strzec będzie mrowie kamer. Według jednego źródła miało ich być aż 500, ale według kierownika projektu tylko 373 (informacja z Kuriera Olsztyńskiego). Jest to związane z projektem budowy linii tramwajowej oraz przebudowy wielu ulic. Jednym z ważniejszych celów monitoringu jest wymuszanie płynnego przejazdu publicznego transportu miejskiego. System będzie śledził pojazdy i analizował czas ich przejazdu przez miasto, zatem gdy jakiś autobus będzie miał opóźnienie, zorganizuje cały ruch miejski tak, aby opóźnienie nadrobił. Jednym słowem, gdy autobus stanie na czerwonym świetle, komputer zmieni je na zielone. Zaawansowana technologia, co? Ciekawe co się stanie gdy dwa spóźnione autobusy będą stały na tym samym skrzyżowaniu, lecz na prostopadłych trasach, jeden na czerwonym, drugi w korku? Chyba komputer "machnie ręką" na oba. Mógłbym być uszczypliwy i napisać, że to mało prawdopodobna sytuacja, bo w Olsztynie nie ma tylu autobusów, żeby mogły się spotkać w jednym miejscu, ale byłoby to nadużycie. Stolica Warmii i Mazur to wprawdzie karzełek przy stolicy Polski, ale jednak te 160 autobusów i 33 linie do obsługi ma (Warszawa odpowiednio 1800 sztuk i linii 259).W każdym razie ja nimi nie jeżdżę, bo nie zajeżdżają pod mój dom czy nawet do wsi, toteż trochę mniej uraduje mnie ich uprzywilejowanie, gdy wjadę do miasta samochodem.

Wracając do zatrzęsienia kamer to muszę sprostować, że jednak dowiedziałem się jaka jest zasadność takiego ich zalewu. Każda ma namierzać samochody na swoim pasie, pilnując aby nikt nie przekroczył skrzyżowania w niewłaściwym momencie, ani też nie nacisnął zanadto na pedał gazu. Mimo to wciąż nie wiem czemu nie zastosowano urządzeń o szerokim kącie widzenia, np. do 180 stopni, zamiast tego montując po jednym na cztery strony świata i jeszcze parę dodatkowych stron. Jak dotąd nad ulicami wisi 90% całego systemu zwanego ITS. Ciekawostka - kierownikiem projektu tramwajowego, w ramach którego powstaje monitoring, jest pan Karwowski! Wprawdzie nie Stefan lecz Andrzej, ale skojarzenie z telewizyjnym 40-latkiem nasuwa się samo. Jakie jest rozwinięcie skrótu ITS tego nie wiem, bo wprawdzie firma, która go wdraża używa też nazwy Inteligentne Systemy Transportowe, ale jakoś kolejność liter w akronimie się nie zgadza. Monitoring będzie kosztował miasto 67 milionów złotych.

Przy okazji tego wpisu naszła mnie refleksja skąd Olsztyn weźmie tramwajarzy do obsługi powstającej linii tramwajowej? Czy już kogoś szkolą w innym mieście, czy też ktoś odważy się porzucić dawną posadę dla nowiutkich wagonów olsztyńskich tramwai? Trzeba będzie zasięgnąć języka w tym temacie. 

Na poniższym zdjęciu udało mi się uchwycić tylko część kamer ulicznego monitoringu:



Polecam mój sposób na przepędzenie nudy w Olsztynie - spróbujcie zliczyć wszystkie kamery, a czas upłynie niepostrzeżenie.

środa, 10 września 2014

Na Niemców i polską prasę - pół żartem, pół serio

Niemcy ponoć wykupują naszą rodzimą prasę. Słowo "ponoć" jest tu właściwie niedomówieniem czy też moim ukłonem w stronę zachowawczego podejścia, albowiem że wykupują to fakt. Nie chciałem jednak aby pierwsze zdanie zabrzmiało jak wołanie "Znów nam będą dzieci wrzesińskie germanić!". Otóż nie od dziś podnosi się temat sprzedawania polskich serwisów internetowych i wydań papierowych inwestorom zza Odry. Dochodzi do tego, że pojawiają się nawet alarmujące artykuły pod takimi tytułami jak: "W rękach niemieckich jest już sto procent mediów lokalnych; bez pięciu tytułów". Przeczytawszy taki nagłówek, nie mogłem sobie nie przypomnieć jak dwa dni temu dziennikarz telewizyjny zapowiadał kolejny mecz siatkówki, akcentując dramatycznie, że "będzie to wyczerpująca runda, bowiem Polacy będą grać niemal codziennie". Niemal - to słowo kluczowe, bo kto ogląda ten wie, że rozgrywki odbędą się dziś i jutro, następnie nastąpi jeden dzień przerwy i znów dwa mecze dzień po dniu. Niemal codziennie, a ja niemal to przemilczałem, choć jednak się przyczepiłem. Tekst niniejszy jest pisany pół żartem, to i na większe czepialstwo sobie pozwalam.

Co z tymi Niemcami? A to, że jeszcze 5 tytułów i będą mieli wszystko, a wtedy... Kto wie co wtedy się stanie?! Może nic, a może powstaną nowe polskie wydawnictwa, które też Niemcy będą chcieli nabyć. Jeśli mam słuszność z tym ostatnim, to czy nie byłoby rozsądne założenie nowej gazety czy serwisu internetowego, a następnie odsprzedanie go koleżankom i kolegom z Zachodu? Kto chętny, kto ze mną zbierze fundusze na taki joint-venture? Jest interes do zrobienia, ponoć Niemcy kupują. A jeśli komu taki postępek zgrzyta w patriotycznym sercu, niech spojrzy na ów proceder w ten sposób - będziemy tak długo tworzyć nową prasę i tak długo ją odsprzedawać, aż Niemcom zbraknie euro w portfelu i tak ich cwanie wykończymy!

Cóż tu pisać o tym, że kupione przez niemieckich inwestorów wydawnictwa dają pracę przede wszystkim Polakom? E tam, to by przywołało uzasadnienia dla sprzedaży choćby fabryki FSO Koreańczykom, a wiedząc jak to się skończyło, lepiej tej historii nie przywoływać.
I na nic wówczas zdałoby się akcentowanie, że przedłużono agonię fabryki, tym samym na jakiś czas zachowując miejsca pracy.

Nie to wszak martwi najbardziej krytyków wyprzedaży polskiego słowa biznesmenom zza Odry. Obawa jest, iż dzięki kontroli mediów, będą oni mogli narzucać nam swoją wizję świata, swoją historię, swoją prawdę. Może coś i w tym jest, lecz warto zauważyć, że nie tylko Niemcy nasze media wykupują, a choćby i Anglicy. Zatem do czegóż dojdzie, gdy już wszystko wykupią te dwie nacje? Czy ustalą jedną wspólną i obopólnie korzystną dla siebie prawdę, którą będą nas karmić, czy też zewrą się w morderczym uścisku, walcząc o forsowanie wizji jednej z dwóch?

Moje prywatne zdanie, którego proszę ze stuprocentową powagą nie traktować (jedynie tak na 100% minus 5), jest takie, że niektóre lokalne szmatławce zasługiwały bądź wciąż zasługują aby je wykupić. Serwują czytelnikom taką papkę niedorobionych dziennikarsko newsów, że lepiej by je zgasił Angol czy Szkopina, niż żeby truły dalej głowy Polakom. Toć i prawda, że zwykle nowi właściciele nie zamykają starych tytułów ostatecznie, a jedynie łączą je z innymi w większe lub tylko restrukturyzują wewnętrznie.

Wątek ostatni, który przyjdzie mi tu poruszyć, to krzyczące nagłówki o wykupie tego czy owego w ogóle. Przecież Niemcy nie tylko wykupują polską prasę, ale przede wszystkim ziemię, znaczy grunty. Również ponoć wykupują nasze biurowce i to do spółki z Amerykanami! I tu także zabawny dysonans, albowiem ukazują się artykuły o tym, że Niemcy jednak nie chcą naszej ziemi, że więcej było krzyku niż faktycznych zakupów. Wierzyć temu wszystkiemu wprost bezkrytycznie czy nie? Ciekawe na co obliczone są te tytuły? Najpierw grają nam nutę antyniemiecką, żeby zaraz potem zagrać na ambicjach - "Jak to Niemiec nie kupuje?! A co mu się w naszej polskiej ziemi nie podoba?"

Kończąc już, bo szybciej dziś ciemność u mnie nastaje niż zwykle, widzę iż pozostało mi się jedynie podpisać. Co też niniejszym czynię, ja, Marek Borysewicz wciąż jeszcze przez Niemców ni Anglików nie podkupiony... kapkę poirytowany, że nawet propozycji takowego wykupu nikt mi nie przedłożył.

MB

sobota, 23 sierpnia 2014

Donald i naziści

Produkcja Walta Disneya z 1943 roku - niepokojący obraz propagandowy. Zastanawiam się czy ówczesnych bawił, czy bardziej przerażał.


piątek, 22 sierpnia 2014

Diaspora, bezpieczna przystań dla zwolenników Kalifatu.

Bulgoczący kocioł w Syrii i Iraku rozsiewa odpryski wojny propagandowej, podobnie jak konflikt ukraińsko-rosyjski. Wojujący islamiści z terytoriów objętych władaniem organizacji uznawanych za terrorystyczne sięgają po wszystkie dostępne środki rozprzestrzeniania swojej ideologii, ale też dzielenia się swoimi godnymi potępienia dokonaniami. Nie zapomnieli choćby o Twitterze, na którym udostępniali stop-klatki z nagranego zabójstwa amerykańskiego dziennikarza Jamesa Foleya, który pozostawał zaginiony przez ostatnie dwa lata po uprowadzeniu w Syrii. Pierwotnie film został zamieszczony na Youtube prawdopodobnie przez bojowników tzw. Państwa Islamskiego lub ich zwolenników, skąd szybko go usunięto. 

Rozprzestrzenianie tego typu materiałów przez dżihadystów nie jest niczym nowym. Al-Ka'ida, tak jak Państwo Islamskie, również to robiła, korzystając z dostępnych mediów. W jednym i drugim przypadku łatwość z jaką to osiągano zawdzięczano wykształconym na zachodzie członkom obu organizacji. Być może dżihadyści często obozują na pustkowiach, w grotach, górach czy zrujnowanych budynkach, ale mylny jest pogląd, że wszyscy z nich są ciemnymi bandytami. Toteż zaskakujące jest zdziwienie świata, że tak sprawnie dzisiaj użytkują oni media społecznościowe. To dowodzi jak prymitywny jest wizerunek wschodniego terrorysty w oczach części zachodnich dziennikarzy, polityków i komentatorów.

Interesujący jest fakt, że do walki z aktywnością agresywnych islamistów w Sieci włączyli się administratorzy portali społecznościowych, którzy usuwają konta osób związanych (lub podejrzanych o związki) z Państwem Islamskim, z uwagi na udostępnianą przez nich treść. Także Twitter zamyka dostęp takim użytkownikom do swoich usług. Robił to jeszcze przed zabiciem Jamesa Foleya, ale dopiero po nagraniu wideo z jego udziałem, dyrektor generalny firmy Dick Costolo ogłosił, że Twitter zawiesi konta, które zamieszczają kadry z tegoż filmu. Dlatego zwolennicy Państwa Islamskiego szukali i znaleźli alternatywne medium społecznościowe - Diaspora. Dlaczego właśnie Diaspora? Ponieważ jest to "sieć społecznościowa, nad którą Ty masz kontrolę", jak głosi slogan na stronie https://diasporafoundation.org/. Jej podstawową cechą jest brak centralizacji, co odróżnia ją od Facebooka, Twittera, Instagramu, Youtuba, czy innych portali, na których można publikować własne materiały. Składa się na nią wiele dużych i małych serwerów, których nikt nie kontroluje odgórnie. Z tego powodu nie można w jednej chwili podjąć decyzji o usunięciu wszystkich kont i postów, które zawierają zbrutalizowaną treść. Choć pomysłodawcy tej usługi deklarują współpracę w celu blokowania materiałów generowanych przez ekstremistyczne ugrupowania, to jasno oznajmili, że nie mają władzy absolutnej. W końcu trzy podstawowe założenia Diaspory to: decentralizacja, wolność, prywatność. Możesz być kim chcesz, publikować co chcesz i pozostać tego właścicielem. Pełna wolność mediów, chciałoby się rzec. Stąd takie zainteresowanie Państwa Islamskiego tą siecią. Można zapytać - cóż w tym niezwykłego? Przecież każdy może stworzyć własną stronę internetową i ją rozpowszechniać. Jednakże media społecznościowe dają natychmiastowy dostęp do dużej liczby użytkowników. To tak, jakby każdy mógł włamać się do drukarni Gazety Wyborczej czy The Times i napisać co tylko mu się podoba. Wadą Diaspory w tym przypadku jest jej stosunkowo mała ilość użytkowników, jeśli porównać choćby do Facebooka czy Twittera. Jej główny POD (czyli serwer) użytkuje ponad 800 tys. ludzi, co w gruncie rzeczy i tak stanowi większą liczbę niż sprzedaż Gazety Wyborczej. Poza tym Diaspora poinformowała, że większość z dużych serwerów zaczęła blokować konta powiązane z Państwem Islamskim oraz takież posty. 

Na kanwie tego wszystkiego odzywają się głosy w obronie wolności słowa. W pierwszej chwili naturalnie oburza każdego suponowanie, że mordujący ludność cywilną dżihadyści mają prawo publikować krwawe ujęcia swoich jeszcze żywych lub już zabitych ofiar w imię zachowania wolności słowa. A jednak... Co jeśli Twittery, Youtuby, Facebooki pójdą o krok dalej i zaczną blokować wszystkich ludzi danego wyznania, lub narodowości, ponieważ nie będą oni odpowiadać profilowi zachodniej cywilizacji? Co jeśli ktoś uzna, że Ukraińcy walczący z separatystami to ci źli i ich też obejmie alienacja? Lub odwrotnie - nikt już nie będzie pozwalał na wypowiedzi tychże separatystów czy np. Rosjan w Sieci? Jak oddzielić zamierzone intencje szerzenia kłamliwej propagandy od zwykłego udostępniania materiałów? Co jeśli, któregoś dnia powtórzy się okupacja na terenach Polski i ten kto będzie kontrolował najważniejsze media na świecie uzna, że relacje przekazywane przez Polaków są nieodpowiednie, kłamliwe, niewiarygodne i należy je blokować? Muszę być uczciwy w tym miejscu - nie jestem sercem po stronie Państwa Islamskiego, tak jak nie jestem po stronie Amerykanów w tym kontekście. Ale czy wolność słowa nie powinna pozostać nadrzędna?
Ponadto jest jeszcze jeden klocek w tej układance. Pewien dziennikarz mobilny (tak, jest coś takiego) Dave Lucas zamieścił dzisiaj wpis na swoim blogu pt. "#ISISmediaBlackout : Just say no!" (z ang. #PImediazaciemnienie : Po prostu powiedz nie!") Tym samym nawiązał do tagu, który został przyjęty w Internecie jako symbol solidarności przeciwko materiałom publikowanym przez Państwo Islamskie. Cel - powstrzymać rozpowszechnianie wideo z morderstwem Jamesa Foleya i wszelkie inne publikacje PI. Oczywiście jest to poczynanie, które równie mocno pobudza ciekawość, zatem wątpię w jego skuteczność. Niemniej jednak wspomniany Dave Lucas sprzeciwił się tej solidarności internautów, ponieważ uznaje, że lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć nic. Sądzi, że publikacje dżihadystów mogą stanowić źródło informacji i przez to być pomocne w zrozumieniu zagrożenia. 

Pewne jest, że to co robią w Internecie dżihadyści to nic innego jak metoda przerażania przeciwnika. Dawniej, gdy dwa skłócone plemiona stawały naprzeciw siebie przed walką, zwyczajem było wulgarne opluwanie siebie nawzajem. To jedno. Z pojmanymi wrogami robiono najokrutniejsze rzeczy, w tym dekapitowano ich, rozczłonkowywano i wieszano na ostrokole głowy, tudzież całe zwłoki na murach. To drugie. Wszystko to, aby zastraszyć i złamać morale przed bitwą. A pisząc to mam na myśli nas, Europejczyków. Niczym innym nie jest dzisiaj publikowanie filmów i zdjęć pomordowanych w brutalny sposób ludzi w Syrii czy Iraku. Z tą różnicą, że dziś nie krzyczy się w polu, a grozi na Twitterze, nie nadziewa głów na ostrokół, a byle gdzie i robi się fotografie, które później obiegną cały "cywilizowany" świat. 

MB

dopisek

Jest to adnotacja do mojego artykułu z 8 maja 2014 roku pt. "Jasny gwint, świat oszalał!" 

Otóż na fali szaleńczego zaczytania się w przebogatej bibliotece portalu fronda.pl odkryłem dziś artykuł Tomasza Bardamu, który został opublikowany na rebelya.pl          



Tekst tego mego rówieśnika jest datowany na koniec ubiegłego roku, czyli jeszcze gdzieś tak po środku wrzawy wokół tęczy z placu Zbawiciela w stolicy. Zamieszczam go, abyście sami uświadczyli co do powiedzenia ma na ten temat ktoś o przeciwstawnym punkcie widzenia do mojego. Sam nie będę dokonywał wiwisekcji przemyśleń Bardamu, pozostawię to Wam. Jedno tylko zapiszę, mianowicie kwintesencję moich wrażeń po przeczytaniu tekstu. Wydaje mi się, że Bardamu stworzył ekwilibrystyczne uzasadnienie, o gibkim ciałku, poczynań ludzi walczących z tęczą, doszukując się w tych działaniach głosu represjonowanego ludu. Zbudował swój artykuł w oparciu o rzekomo głęboką analizę samej autorki "tęczy" - Julity Wójcik - i jej motywów, które posłużyły do wypracowania konceptu, będącego wciąż zarzewiem konfliktów, aktów wandalizmu, protestów, przejawów solidarność, zwolnień z pracy (tak, wywalą na zbity pysk śpiących strażników miejskich ze Zbawiaka) i innych nie do końca chyba przemyślanych zachowań. Mówiąc krótko: nie kupuję wynurzeń Bardamu, ale kto inny może w nich odnaleźć słuszność. Czytajcie zatem, jeśli macie chwilkę wolnego czasu.

PS.

Jeszcze jedno, bo bym zapomniał! Pierwsze co pomyślałem w połowie artykułu Bardamu to, że mógłby on odnaleźć się zarówno w roli pierwszego propagandzisty kościoła katolickiego, jak i równie dobrze przekonać jego wiernych, że przybijanie ludzi do krzyża było dla nich błogosławieństwem.