Niedawno padł pomysł ze
strony Ministerstwa Edukacji - pierwszy dobry od dłuższego czasu, jeśli ktoś by
mnie pytał. Dziś, dosłownie przed chwilą, został rozwinięty na konferencji
prasowej. Będą nowe podręczniki do szkół podstawowych dla trzech pierwszych
klas. Po pierwsze mają to być jedyne zalecane (czy raczej trzeba powiedzieć obowiązkowe)
książki i bezpłatne. To znaczy hasło brzmi „Tylko 1 podręcznik za 0 złotych”.
Do tego mają to być podręczniki wielokrotnego użytku, czy jak woli pani
Kluzik-Rostkowska wieloletnie.
Zdjęcie dodałem, aby było trochę bardziej kolorowo, zaś pożyczyłem je ze stron MEN-u; mam nadzieję, że w ministerstwie nie pogniewają się.
Pomysł przedni, spodobał
mi się i mówię to bez ironii. W porządku, przyklasnąłem, teraz czas na odrobinę
tortur na tym projekcie oraz samej pani minister. Po pierwszej usłyszałem od
niej wprost zadziwiające słowa. Oczywiście nie mówiła wprost do mnie, tak
dobrze jeszcze nie mam. Otóż z rozbrajającą szczerością wyznała, że dotąd żyła
w przekonaniu, iż podręczniki i ćwiczenia stanowią razem nierozerwalną podstawę
nauczania dzieciaków. Jak nam wyjawiła, okazało się (nie wiem jak i kiedy się
okazało, może jej zastępca napisał jej Tweeta), że Ministerstwo aprobuje
wyłącznie podręczniki, a ćwiczenia to już tylko dodatek - broń boże nie bonus,
bo trzeba za nie płacić – do tych pierwszych. Ciekawe jak można zarządzać
ministerstwem i nie wiedzieć takich rzeczy? Co do samej ustawy, to na tą chwilę
muszę posługiwać się informacjami od premiera i minister, albowiem projektu
jeszcze nie ma. Będzie w przyszłym tygodniu. A ma to być super ustawa, która
wprowadzi szereg zmian na rynku materiałów edukacyjnych, nie tylko tych do
pierwszych klas podstawówki. Po pierwsze odtąd wszystkie podręczniki mają być
wieloletnie, tak żeby nie było konieczności kupowania nowych dla każdego
dzieciaka. Wszyscy pamiętamy czasy… stop. Rozpędziłem się. Być może cześć z
czytelników jest znacznie młodsza ode mnie, a za ich czasów panowały inne
zwyczaje. Ja pamiętam czasy, kiedy podręczniki przejmowało się po starszym
pokoleniu. Rodzice mogli nabyć je na różnego rodzaju giełdach. Był to nie tylko
sposób na uratowanie jednego drzewa rocznie (wybaczcie sarkazm), ale również
pozwalał starszym uczniom na odzyskanie części zainwestowanych pieniędzy, które
później np. licealista mógł spożytkować na zakup piwa. Albo na nowe materiały
pomocnicze. Cóż, ja byłem raczej mniej porządnym sztubakiem i pienisty napój to
była opcja dla mnie. Teraz ma być inaczej. Moim zdaniem to świetnie, choć
wątpliwości budzą się mimo to. Co z aktualizacją informacji zawartych w
książkach? Jeśli będą to wieloletnie podręczniki, to jak często będą wymieniane?
Pomysł, o którym usłyszałem dopiero dzisiaj – wstyd przyznać, ale skoro
minister może objawić swoją ignorancję, to ja chyba też – wprowadzenia tak
zwanych e-podręczników byłby najlepszym rozwiązaniem. To znaczy nie jest to dla
mnie nowa rzecz, po prostu nie wiedziałem, że polska edukacja stara się
zmierzać w tym kierunku. Takie podręczniki z całą pewnością byłyby wieloletnie,
ponieważ można je aktualizować na bieżąco. Wyobraźcie sobie, że np. odkryto nieznane
dotąd zwierzęta wodne w głębinach podlodowego jeziora Vostok i zaraz po
opublikowaniu tego faktu przez magazyn Nature, informacja trafia do sekcji „biologia”
w e-podręczniku. Nie wiem czy w założeniu tak miałby działać projekt, o którym
marzy nasze ministerstwo, ponieważ film promujący na jego stronie internetowej
mówi tyle co nic, poza tym, że potrzebne są do tego laptopy. Ale rozpisuję się a
kolejne punkty czekają. Jeszcze tylko wspomnę, że wdrożenie e-podręczników
idzie mozolnie, ponieważ do przetargu na ich opracowanie nie było chętnych.
Zresztą spodziewam się, że forsowany program jednego podręcznika dla klas
pierwszych tylko odsuwa w czasie wprowadzenie elektronicznych wersji. Zamiast
tego w Internecie mają być dostępne różne materiały dodatkowe, jak obiecała
minister.
Czas trochę
przyspieszyć z tym wpisem… Czyje będą nowe podręczniki? Szkół, nie rodziców.
Kto będzie je wydawał? Ośrodek Rozwoju Edukacji na zlecenie Ministerstwa
Edukacji. Stąd pojawiają się pytania. Państwo wydrukuje pulę podręczników,
które mają posłużyć kilka lat. Co jeśli część ulegnie zniszczeniu lub
zagubieniu? To przecież normalne. Będzie trzeba czekać na nową dostawę czy
wręcz na dodruk? Rodzic nie będzie mógł ich kupić, ale może to jeszcze nie
dramat, bo można wydrukować odpowiedni zapas. Kto zapłaci za utracone
podręczniki, będące własnością szkół? I ile? Premier twierdzi, że koszt
produkcji będzie oscylował między 8 a 12 zł. On wie, że tyle to kosztuje, bowiem
sam wydawał książki historyczne. I pisał. Drugie pytanie, to jak monopol
Państwa na podręczniki ma się do wolnego rynku? Pewnie jakoś tam się ma, ale
jak się rządzi krajem to wolny rynek może ci na gwizdać. Premier usprawiedliwia
nowy pomysł tym, że wydawcy wyciągają, naciągają, wyłudzają (na pewno ten
ostatni czasownik padł z jego ust dzisiaj) od rodziców kasę i to bardzo dużą. Podliczono
koszt zakupu pakietów dla przeszło 500 tysięcy dzieci na 137 mln zł. ORE ma
wydrukować taką pulę książek za maksymalnie 12 mln. I kto tu lepiej zna się na produkcji?
Podejrzewam, że prawidłowa kwota, którą powinni płacić rodzice tak, by nie
zaciągać pożyczek przed pierwszym września, zaś wydawcy nasycili swoje brzuchy
oscyluje gdzieś pomiędzy przytoczonymi powyżej. W tym wypadki im mniej tym
lepiej dla rodzin. Trzeba pamiętać, że to co liczy premier i minister to kwota
oparta o koszt zakupu pakietu materiałów a nie jednej książki. Pan Donald Tusk
mówi, że są w tym pakiecie składowe, które niekoniecznie są potrzebne. Wręcz
powiedział, że części nikt nie potrzebuje. Może ma rację? Pewnie sprawdzę, co
jest w tych podręcznikach i ćwiczeniach przy okazji wizyty w księgarni. Podsumowując
– twierdzę, że rzeczywiście wydawcy i pośrednicy powariowali z cenami
materiałów szkolnych, ale monopol Państwa na wiedzę wzbudza alarm z tyłu mojej
głowy. Być może dramatyzuję, przecież to nie komuna czy okupacja, nikt dzieci
nie zamierza karmić indoktrynacją, ale alarm brzęczy. Jednocześnie uważam, że
walka monopolu państwowego z oligopolem wydawniczym może jest lepsza od
obecnego stanu. A nóż oba „-opole” pozagryzają się nawzajem? Tylko co by
wówczas zostało? Może nauka dzieci w domach przy pomocy Internetu i starej
dobrej literatury?
Tekst
ułożyłem 1 lutego 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz