sobota, 1 lutego 2014

Na podręczniki

      Niedawno padł pomysł ze strony Ministerstwa Edukacji - pierwszy dobry od dłuższego czasu, jeśli ktoś by mnie pytał. Dziś, dosłownie przed chwilą, został rozwinięty na konferencji prasowej. Będą nowe podręczniki do szkół podstawowych dla trzech pierwszych klas. Po pierwsze mają to być jedyne zalecane (czy raczej trzeba powiedzieć obowiązkowe) książki i bezpłatne. To znaczy hasło brzmi „Tylko 1 podręcznik za 0 złotych”. Do tego mają to być podręczniki wielokrotnego użytku, czy jak woli pani Kluzik-Rostkowska wieloletnie.


Zdjęcie dodałem, aby było trochę bardziej kolorowo, zaś pożyczyłem je ze stron MEN-u; mam nadzieję, że w ministerstwie nie pogniewają się.

Pomysł przedni, spodobał mi się i mówię to bez ironii. W porządku, przyklasnąłem, teraz czas na odrobinę tortur na tym projekcie oraz samej pani minister. Po pierwszej usłyszałem od niej wprost zadziwiające słowa. Oczywiście nie mówiła wprost do mnie, tak dobrze jeszcze nie mam. Otóż z rozbrajającą szczerością wyznała, że dotąd żyła w przekonaniu, iż podręczniki i ćwiczenia stanowią razem nierozerwalną podstawę nauczania dzieciaków. Jak nam wyjawiła, okazało się (nie wiem jak i kiedy się okazało, może jej zastępca napisał jej Tweeta), że Ministerstwo aprobuje wyłącznie podręczniki, a ćwiczenia to już tylko dodatek - broń boże nie bonus, bo trzeba za nie płacić – do tych pierwszych. Ciekawe jak można zarządzać ministerstwem i nie wiedzieć takich rzeczy? Co do samej ustawy, to na tą chwilę muszę posługiwać się informacjami od premiera i minister, albowiem projektu jeszcze nie ma. Będzie w przyszłym tygodniu. A ma to być super ustawa, która wprowadzi szereg zmian na rynku materiałów edukacyjnych, nie tylko tych do pierwszych klas podstawówki. Po pierwsze odtąd wszystkie podręczniki mają być wieloletnie, tak żeby nie było konieczności kupowania nowych dla każdego dzieciaka. Wszyscy pamiętamy czasy… stop. Rozpędziłem się. Być może cześć z czytelników jest znacznie młodsza ode mnie, a za ich czasów panowały inne zwyczaje. Ja pamiętam czasy, kiedy podręczniki przejmowało się po starszym pokoleniu. Rodzice mogli nabyć je na różnego rodzaju giełdach. Był to nie tylko sposób na uratowanie jednego drzewa rocznie (wybaczcie sarkazm), ale również pozwalał starszym uczniom na odzyskanie części zainwestowanych pieniędzy, które później np. licealista mógł spożytkować na zakup piwa. Albo na nowe materiały pomocnicze. Cóż, ja byłem raczej mniej porządnym sztubakiem i pienisty napój to była opcja dla mnie. Teraz ma być inaczej. Moim zdaniem to świetnie, choć wątpliwości budzą się mimo to. Co z aktualizacją informacji zawartych w książkach? Jeśli będą to wieloletnie podręczniki, to jak często będą wymieniane? Pomysł, o którym usłyszałem dopiero dzisiaj – wstyd przyznać, ale skoro minister może objawić swoją ignorancję, to ja chyba też – wprowadzenia tak zwanych e-podręczników byłby najlepszym rozwiązaniem. To znaczy nie jest to dla mnie nowa rzecz, po prostu nie wiedziałem, że polska edukacja stara się zmierzać w tym kierunku. Takie podręczniki z całą pewnością byłyby wieloletnie, ponieważ można je aktualizować na bieżąco. Wyobraźcie sobie, że np. odkryto nieznane dotąd zwierzęta wodne w głębinach podlodowego jeziora Vostok i zaraz po opublikowaniu tego faktu przez magazyn Nature, informacja trafia do sekcji „biologia” w e-podręczniku. Nie wiem czy w założeniu tak miałby działać projekt, o którym marzy nasze ministerstwo, ponieważ film promujący na jego stronie internetowej mówi tyle co nic, poza tym, że potrzebne są do tego laptopy. Ale rozpisuję się a kolejne punkty czekają. Jeszcze tylko wspomnę, że wdrożenie e-podręczników idzie mozolnie, ponieważ do przetargu na ich opracowanie nie było chętnych. Zresztą spodziewam się, że forsowany program jednego podręcznika dla klas pierwszych tylko odsuwa w czasie wprowadzenie elektronicznych wersji. Zamiast tego w Internecie mają być dostępne różne materiały dodatkowe, jak obiecała minister.

Czas trochę przyspieszyć z tym wpisem… Czyje będą nowe podręczniki? Szkół, nie rodziców. Kto będzie je wydawał? Ośrodek Rozwoju Edukacji na zlecenie Ministerstwa Edukacji. Stąd pojawiają się pytania. Państwo wydrukuje pulę podręczników, które mają posłużyć kilka lat. Co jeśli część ulegnie zniszczeniu lub zagubieniu? To przecież normalne. Będzie trzeba czekać na nową dostawę czy wręcz na dodruk? Rodzic nie będzie mógł ich kupić, ale może to jeszcze nie dramat, bo można wydrukować odpowiedni zapas. Kto zapłaci za utracone podręczniki, będące własnością szkół? I ile? Premier twierdzi, że koszt produkcji będzie oscylował między 8 a 12 zł. On wie, że tyle to kosztuje, bowiem sam wydawał książki historyczne. I pisał. Drugie pytanie, to jak monopol Państwa na podręczniki ma się do wolnego rynku? Pewnie jakoś tam się ma, ale jak się rządzi krajem to wolny rynek może ci na gwizdać. Premier usprawiedliwia nowy pomysł tym, że wydawcy wyciągają, naciągają, wyłudzają (na pewno ten ostatni czasownik padł z jego ust dzisiaj) od rodziców kasę i to bardzo dużą. Podliczono koszt zakupu pakietów dla przeszło 500 tysięcy dzieci na 137 mln zł. ORE ma wydrukować taką pulę książek za maksymalnie 12 mln. I kto tu lepiej zna się na produkcji? Podejrzewam, że prawidłowa kwota, którą powinni płacić rodzice tak, by nie zaciągać pożyczek przed pierwszym września, zaś wydawcy nasycili swoje brzuchy oscyluje gdzieś pomiędzy przytoczonymi powyżej. W tym wypadki im mniej tym lepiej dla rodzin. Trzeba pamiętać, że to co liczy premier i minister to kwota oparta o koszt zakupu pakietu materiałów a nie jednej książki. Pan Donald Tusk mówi, że są w tym pakiecie składowe, które niekoniecznie są potrzebne. Wręcz powiedział, że części nikt nie potrzebuje. Może ma rację? Pewnie sprawdzę, co jest w tych podręcznikach i ćwiczeniach przy okazji wizyty w księgarni. Podsumowując – twierdzę, że rzeczywiście wydawcy i pośrednicy powariowali z cenami materiałów szkolnych, ale monopol Państwa na wiedzę wzbudza alarm z tyłu mojej głowy. Być może dramatyzuję, przecież to nie komuna czy okupacja, nikt dzieci nie zamierza karmić indoktrynacją, ale alarm brzęczy. Jednocześnie uważam, że walka monopolu państwowego z oligopolem wydawniczym może jest lepsza od obecnego stanu. A nóż oba „-opole” pozagryzają się nawzajem? Tylko co by wówczas zostało? Może nauka dzieci w domach przy pomocy Internetu i starej dobrej literatury?

Tekst ułożyłem 1 lutego 2014 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz